czwartek, 21 listopada 2024

AAA mogilnicka newsNajwydajniejsza Autorka portalu wytknęła pominięcie jednego, ważnego fragmentu memuarów opisujących Jej barwne życie. Oczywiście miała rację. To osoba o fenomenalnej pamięci, której przeciętni ludzie mogą jedynie pozazdrościć. LJT

 

Matura – to ponoć przepustka w dorosłość. Osiągnęłam to w wieku 17 lat, ale dojrzała chyba nie byłam.
1 lipca 1953 roku w dniu moich 17 urodzin poszłam do szkoły. Spotkałam tam młodego nauczyciela, który – zwłaszcza w klasie maturalnej – był dla mnie postrachem. Powitał mnie zupełnie inaczej, a nawet zaproponował wspólną wycieczkę rowerową do odległej o 27 km. Białej Podlaskiej, gdzie mieszkali jego przyjaciele. Byłam tak zaskoczona, że zgodziłam się. Nazajutrz rano spotkaliśmy się w umówionym miejscu z rowerami i ruszyliśmy w drogę. Byłam wysportowana, ale jednak 27 km w upale – to był dla mnie maraton. Było parę postojów, profesor z gracją rozścielał mi swoją marynarkę, na której mogłam usiąść, był miły, swobodny, ale ja byłam spięta. Nie umiałam z dnia na dzień zmienić relacji; uczennica – nauczyciel.
Przedstawił mi swoich bardzo miłych przyjaciół, był wystawny obiad w ogrodzie, potem poszliśmy do kina i tu zorientowałam się, że mój młody wykładowca chyba szuka żony i mnie upatrzył sobie za cel. Nie byłam na to przygotowana, a starszy ode mnie mężczyzna wcale mi się nie podobał. Ceniłam go za to, że był dobrym, sprawiedliwym nauczycielem, ale nic ponad to.
W lipcu dzień jest długi, ale powrót do domu i kolejne pokonanie 27 km napawało mnie lękiem. Otwarcie o tym powiedziałam. Zawyrokował, że wracamy pociągiem, a rowery nadajemy na bagaż. W czasie podróży usilnie namawiał mnie na kolejną przejażdżkę – do innego odległego miejsca. Był namolny, na odczepnego zgodziłam się, ale po powrocie do domu pod byle jakim pretekstem wyjechałam do kuzynki do Warszawy, gdzie malutki ich synek Staś wymagał opieki, chciałam pomóc.
Pod moją nieobecność profesor złożył wizytę w naszym domu, pytając co się ze mną dzieje, czy umiem gotować i takie dyrdymały. Mama z babcią były zaskoczone, a ja po powrocie unikałam kontaktów jak ognia, ale nie uniknęłam spotkania. Mówił mi, że wtedy w umówionym miejscu czekał dwie godziny, że był bardzo zły. Stanowczo oświadczyłam, żeby poszukał sobie innego obiektu zainteresowania, bo ja za mąż się nie wybieram. We wrześniu tego roku ożenił się z moją koleżanką z klasy.
W tym czasie obowiązywały nakazy pracy. Ja otrzymałam nakaz pracy do Cycowa w woj. lubelskim. Sama nazwa miejscowości mnie odrzuciła, a poza tym rok wcześniej moja siostra Krystyna z koleżanką z klasy, Tereską otrzymały nakaz pracy do Brzegu nad Odrą i zaczęły pracować w PZGS (Powiatowy Związek Gminnych Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”) w dziale księgowości. Mama sugerowała, że dobrze by było, żebym do nich dołączyła.
Nie zastanawiając się długo pojechałam do Lublina, do pełnomocnika do spraw nakazów pracy i poprosiłam o zmianę nakazu na Brzeg. Nie miał takich propozycji, usilnie nalegałam na anulowanie mi tego dokumentu, bo chcę dołączyć do siostry i koleżanki. Argumenty dotarły do tego pana i uzyskałam anulowanie skierowania.
Natychmiast przystąpiłam do przygotowań do wyjazdu. Zajęło mi to trochę czasu, ale z początkiem września dotarłam do Brzegu. Krystyna z Tereską przyjęły mnie bardzo serdecznie, pokazały pełne zieleni i parków miasto Brzeg i oświadczyły, że rozmawiały już z głównym księgowym i za 2 – 3 tygodni znajdzie się dla mnie etat w księgowości. W wieku 17 lat cierpliwości ma się raczej mało. Dwa tygodnie – to wieki.
Nazajutrz rano one poszły do pracy, a ja wyszłam z domu w to obce dla mnie miasto i odwiedzałam wszystkie napotkane zakłady pracy i wszędzie odpowiedź była jedna; wolnych miejsc pracy nie ma.
Nie przyznałam się do tego jak spędziłam dzień i następnego dnia ponowiłam poszukiwania. Mieszkałyśmy przy ul. Marchlewskiego (obecnie Armii Krajowej) vis a vis kawiarni „Parkowa” i kiedy idąc w kierunku centrum, w odległości 200 m po prawej stronie ulicy zobaczyłam monumentalny gmach, w którym mieścił się sąd i prokuratura. Widniała także tablica „Zjednoczenie Przemysłu Cukrowniczego” Weszłam do ,środka i skierowałam się do tego pokoju. Przyjął mnie starszy przemiły pan, kiedy wyłuszczyłam swoje racje, że jestem świeżą maturzystką z Podlasia i szukam pracy nie odprawił mnie z kwitkiem. Myślę, że ujęły go moje długie warkocze i mój szczeniacki wygląd. Spytał ,”a nie chciałabyś dziecko pracować w cukrowni, ale cukrownia mieści się w Lewinie Brzeskim, czekają za tym dojazdy do pracy.”
Oczywiście, że chciałam, byle tylko zacząć pracować. Przy mnie odbył telefon do działu kadr Cukrowni „Wróblin” (rok założenia cukrowni 1883) i poprosił by mnie jutro ciepło, serdecznie przyjęto do pracy. Do dzisiaj pamiętam, że kadry prowadziły dwie starsze panie; pani Sobolewska i pani Fetkowska. Zaczynała się właśnie kampania cukrownicza 1953/54 - potrzebowano rąk do pracy. Tylko w cukrowni, jak się po tym okazało – zastanawiano się dlaczego kieruje mnie Zjednoczenie. To była nobilitacja lub szczęście.
Dzisiaj po Cukrowni „Wróblin” w Lewinie Brzeskim pozostały tylko wspomnienia i parę budynków do zagospodarowania. Wielka szkoda, bo z cukrownią wiążą się najwspanialsze wspomnienia wczesnej młodości. Do dziś pamiętam zastępcę dyrektora ds. plantacji Ziobrowskiego, który traktował mnie jak własną córkę.

 

Zofia Mogilnicka

 

wspomnienia kronika