Zofia Mogilnicka przedstawia wspomnienie Antoniego Barana – brata ks. prałata Dionizego Barana, jednego z najwybitniejszych kapłanów Dolnego Śląska - spisane przez Agnieszkę Milanowską.
„Jest dobry zwyczaj codziennie przy każdej wieczornej modlitwie przypomnieć sobie wszystko co się dobrego w minionym dniu zdarzyło i niejedno zło, któregośmy uniknęli”
(ks. D. Baran - fragment kazania światowej Niedzieli Misyjnej 1972 r.)
Urodził się 4 października 1913 roku. Mieszkaliśmy w Sieniawie nad Sanem. W domu było nas 6-cioro 4 dziewczyny i 2 chłopców. Ja byłem najmłodszy. Oni wszyscy już nie żyją. Brat po ukończeniu szkoły powszechnej wyjechał z Sieniawy. Zabrał go do sienie stryj ks. Kranowski. Rodzice opowiadali, że Dyzio już wtedy zaczął myśleć o kapłaństwie. uczył się w gimnazjum - najpierw w Leżajsku, potem w Jarosławiu, a skończył we Lwowie. Tam też przebywał w małym seminarium duchownym. Po maturze w 1934 roku został powołany do wojska do szkoły podchorążych, w której przebywał rok.
W 1935 roku wybrał się z ojcem do Leżajska do klasztoru, gdzie przed obrazem Matki Boskiej Leżajskiej podjął ostateczną decyzje wstąpienia do seminarium. Wybrał seminarium w Łucku, na Wołyniu. Ostatnie studenckie wakacje spędził z nami w (1939) i tu zastała go wojna. Musiał pokonać wiele przeszkód, aby dostać się z powrotem do Łucka. Tam też w niedługim czasie przyjął święcenia kapłańskie. Miałem wtedy 12 lat.
Pierwszą pracę duszpasterską podjął w parafii Sienkiewiczówna, potem był Kowel, a następnie został proboszczem przy katedrze w Łucku. Były to bardzo ciężkie czasy dla wszystkich, a Dyzio był jeszcze bardzo młodym księdzem. Zawsze z bólem je wspominał. Bardzo przeżywał to co widział – śmierć ludzi mordowanych przez bandy ukraińskie, to jak bronili się przed UPA, kiedy do nich strzelano. Dionizemu pozostała po nich pamiątka – przestrzelony kapelusz.
Po wojnie w 1945 roku z katedry Łuckiej ewakuował część rzeczy do Lublina m.in. obraz Matki Boskiej Latyczowskiej. Potem przyjechał na Śląsk do Wrocławia, dostał nominację na proboszcza w Brzegu, gdzie przebywał do 1949 roku. Dalej był w Lubaniu, potem znów we Wrocławiu, następnie pół roku spędził w Nowej Soli, a w październiku 1957 roku przyjechał do Świdnicy i tutaj pozostał już do końca. 2 października 1957 roku został mianowany proboszczem. W tym samym czasie został także mianowany dziekanem, wówczas jednego wielkiego dekanatu świdnickiego. Papież Pius XII nadał mu tytuł kapelana honorowego Ojca Świętego, a Papież Jan XXII podniósł go do godności prałata (ks. Ludwik Sosnowski „Wiadomości Katolickie Ziemi Świdnickiej).
Poświęcił się kościołowi i jego parafianom. Nie szczędził sił ani zdrowia, aby utrzymać nasz piękny kościół w jak najlepszym stanie. Przeprowadził w Bazylice mnóstwo remontów, zarówno tych małych jak i tych potężnych, jak choćby odnowienie malowideł, konserwacja głównego ołtarza i organów, renowacja obrazu Matki Boskiej Świdnickiej, wymiana posadzki w całym kościele, wymiana części ławek itd.
Pracowałem wtedy jako inspektor nadzoru, dlatego dokładnie wiem, ile pracy i środków włożyliśmy w odnowienie kościoła. Prowadziliśmy również prace remontowe przy Kościele św. Krzyża i na plebanii.
Jakim był człowiekiem? Dobrym wyjątkowo, dobrym, miał cudowne serce. Przejmował się wszystkimi, sobą nigdy. To co miał oddawał innym, twierdząc, że oni potrzebują tego bardziej niż on. Nigdy nie dbał o siebie, najważniejsi byli zawsze parafianie. Bardzo kochał swoich rodziców, szczególną miłością otaczał matkę, którą do końca życia z wielką tkliwością wspominał. Był również wspaniałym bratem.
Bardzo ufał ludziom. Twierdził, że nikt nie jest złym człowiekiem, są tylko ludzie zagubieni w naszym wielkim świecie, nie mogą odnaleźć swojej drogi, a on jest właśnie tym, który ma w obowiązku pomóc wszystkim swoim owieczkom.
Maria Janczar: - "Kiedy ks. Baran wygłaszał kazanie, zapisywałam w notesie całe jego fragmenty, aby to co powiedział towarzyszyło mi do naszego następnego spotkania. Kiedy przychodził po kolędzie prosiłam, żeby powtórzył mi jedno z jego kazań. Nigdy mi nie odmówił.”
Dyzio opracowywał sobie każde kazanie. Nigdy nie poszedł na ambonę bez przygotowania. Potrafił wstać w niedzielę nad ranem i uczyć się. Wszystkie swoje kazania miał spisane, wzięliśmy je sobie na pamiątkę.
Jarosław Kubisz: – „Pamiętam ostatnie kazanie ks. Barana. To było gdzieś cztery, może pięć lat temu, na Pasterce. Wtedy ksiądz prałat był już za słaby, aby stać. Siedział na krześle i mówił o miłości Bożej i miłości bliźniego. Pamiętam, przeprosił nas wszystkich wtedy, że choroba nie pozwoliła mu stanąć na ambonie, aby być bliżej swoich parafian. Nie jestem słabym mężczyzną i rzadko zdarza mi się płakać, ale wtedy płakałem. Kiedy odprowadzałem Go na miejsce spoczynku, też płakałem. Bóg zabrał do siebie najwspanialszego człowieka jakiego w życiu spotkałem… Cieszę się, że jest pochowany w Świdnicy, ponieważ zawsze mogę pójść na jego grób.”
Chcieliśmy go zabrać w rodzinne strony, by został pochowany w rodzinnym grobowcu, w końcu jednak pochowaliśmy go w Świdnicy. Za czasów, kiedy był w pełni sił wspominał, że proboszcz powinien spocząć wśród swoich wiernych.
Tęsknił za Sieniawą, ale z drugiej strony, kiedy byliśmy w naszych rodzinnych stronach, chciał jak najszybciej wracać do Świdnicy. Bał się o swoich parafian, tęsknił za nimi tak, jak ojciec tęskni za dziećmi.
Co roku zabieraliśmy go na wakacje nad San, do rodzinnego domu. W 1993 roku byliśmy tam z Dyziem ostatni raz. Potem nie miał już na tyle sił by dobrze znieść podróż.
Zawsze nam powtarzał, że pokój na plebanii był jego domem. Mieszkał tam przez 37 lat i w nim zakończył swoje życie. Mówił, że ma w tym pokoju wszystko: łazienkę, pokój dzienny, sypialnię i gabinet. Był do tego miejsca bardzo przywiązany…
Ks. Ludwik Sosnowski: – „Lata osiemdziesiąte to czas choroby nie tyle wyrażającej się w cierpieniu fizycznym ile w powolnym odchodzeniu od tego, co budował i tworzył wielkim wysiłkiem poświęceniem i oddaniem.”
Do samego końca się uśmiechał, wciąż myślał o innych, zapominając o własnej chorobie i życiu. Otoczony był troskliwą opieką i życzliwością ze strony ks. proboszcza Ludwika Sosnowskiego oraz współpracowników. Dużo dobroci i serca okazała mu pani Gienia, jego wieloletnia gospodyni.
Zmarły 26 stycznia 1995 roku ksiądz Dionizy Baran odchodził wśród kochających go i szanujących parafian, współpracowników. Przez całe swoje życie zaskarbił sobie miłość tysięcy świdniczan. Na wieczność pozostanie w głębi naszych serc.