czwartek, 21 listopada 2024

mogilnicka nowinyZbliża się jedno z najpiękniejszych, majowych świąt - Dzień Matki. Matka – to święte słowo. Tylko ona potrafi bezinteresownie kochać, przygarniać, wybaczać, zrozumieć, chronić własne dziecko, jak największy skarb.

Pragnę parę ciepłych słów poświęcić Matkom, cichym, bezimiennym bohaterkom, których nasz naród zna tak wiele.

Historia naszego Narodu – to ustawiczne wojny. Wojaczka – to męska rzecz. W zawieruchach wojennych ginęli mężowie, ojcowie, synowie. W takich razach matki zastępowały dzieciom obojga rodziców. Wymagało to nie lada bohaterstwa, ale z podniesionym czołem umiały sprostać temu zadaniu.

Miniony dwudziesty wiek to pierwsza i druga wojna światowa. Ta druga pochłonęła około 6 milionów Polaków. Wielkim zrywem było powstanie warszawskie. 63 dni walki o honor, godność człowieka tak okrutnie zdeptana przez okupanta. Bardzo trudno jest wymazać państwo z mapy świata. Ginęli nasi rodacy pod Monte Cassino, gdzie czerwone maki wyrosły z polskiej krwi. Znamy bohaterskie czyny pilotów choćby z dywizjonu 303, którzy walczyli w bitwach powietrznych o Anglię.

Ginęli synowie narodu, matki traciły mężów. Na tyłach tej drugiej linii zostawały one – Matki, które nie popadały w zwątpienia. Wiedziały, że one muszą wychować dzieci, choć nie było to takie łatwe, często przerastało ich siły.

Dzien MatkiNie muszę daleko szukać przykładów, wystarczy rozejrzeć się wokół siebie. Moja teściowa Eugenia Mogilnicka wychodziła za mąż w listopadzie 1930 roku, a w marcu 1943 roku została już wdową (Emil, Adam Mogilnicki zginął na Majdanku). Zostało troje nieletnich dzieci i zaawansowana wiekiem matka - Adela Mroczkiewiczowa. Teściowa pracowała ponad siły i tam w Kołomyi i tu w kraju gdzie przyjechali w 1945 roku w ramach przesiedleń (zwanych repatriacją). Mogła ze sobą zabrać dwa kufry i ukochanego psa. Na wschodzie pozostał dorobek ich wspólnego życia, tam pogrzebane zostały nadzieję, radość ze wspólnego wychowywania dzieci. Teściowa ten trud podejmuje sama. W pierwszej wersji trafiają do Głubczyc, i zaczyna pracować jako nauczycielka. Podejmuje się kierowania stołówką nauczycielską – to był drugi etat, a trzeci – praca w domu. Ta krucha, skromna kobieta, pracująca całe życie na trzech etatach wychowała, wykształciła trójkę dzieci, bo wszystkie wyrosły na odpowiedzialnych ludzi.

W 1951 roku, kiedy dzieci dorastały, widziała konieczność kształcenia ich we Wrocławiu. Przenosi się z rodziną do Brzegu. I tu pracuje w Szkole Podstawowej nr 1 jako matematyk, udziela popołudniami korepetycji, a trzeci etat to dom: poprawianie zeszytów, pranie, gotowanie, sprzątanie… I tak na okrągło. Siły wyczerpały się szybko, zmarła w wieku 60 lat. Nie zdążyła nacieszyć się wnukami.

Wyszłam za mąż w lipcu 1956 roku i zamieszkaliśmy w domu męża przy ul. Piastowskiej. Vis-à-vis mieszkała pani Józefa Majecka z pięciorgiem dzieci. Najmłodszy Tadzio miał wówczas 2 lata (dzisiaj jest inżynierem i pracuje w Miejskim Zarządzie Mienia Komunalnego). Mąż pani Majeckiej zginął młodo, w wypadku w czasie pełnienia obowiązków zawodowych. Tadzio nie pamięta Ojca.

Miałam okazję bliżej poznać wspaniałą rodzinę i cudowna Matkę. W domu było czyściutko, poprane, ugotowane, dzieci zadbane, bardzo kochane. Nigdy nie skarżyła się na swój los samotnej matki. Moja teściowa była w tej samej sytuacji, razem rozumiały się doskonale.

Pani Ziutka była nadzwyczaj ciepłym, dobrym człowiekiem. Miała dla każdego dobre słowo, przyjazny gest. Była bardzo lubiana. W jej domu ciągle przebywały sąsiadki, ot, żeby pogadać z kimś, co dobrze usposabiało do życia.

Po wyprowadzeniu się z ulicy Piastowskiej często do niej zaglądałam, aby naładować akumulatory - czerpiąc energię z jej mądrości życiowej, pogody ducha. Na któreś imieniny 19 marca poszłam z kwiatkiem (imieniny Józefa). Był to dom, z którego nie chciało się wychodzić. Była już zaawansowana w latach, ale z radością w oczach mówiła jaką ja mam piękną starość. Józek przywiózł mi pralkę, bo kupił sobie nowszy model, Tadzio jest codziennym gościem, często płaci mi rachunki za prąd, a przecież ja mam własną emeryturę. Córka Jadzia, choć mieszka we Wrocławiu często mnie odwiedza. Najstarszy syn Zdzichu – też o mnie nie zapomina. A jakich ja mam cudownych sąsiadów? Myślę, że to sąsiedzi lgnęli do ciepłej, starszej pani Ziutki, bo tam było ciepło, swojsko, rodzinnie. Imieniny pani Majeckiej były świętem dla całej rodziny. Podobnie było na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Pani Józefa odeszła cichutko w maju 2002 roku. Opłakiwały ją dzieci, wnuki, sąsiedzi.

Podobny przykład to dom Pani Mieczysławy Grabowskiej. Była czterdziestoletnią kobietą, kiedy zmarł mąż. Państwo Grabowscy mieli siedmioro dzieci, mimo to pracowała zawodowo w „ Beselu”. „Dzieci miałam bardzo dobre” – mówiła pani Mieczysława, bardzo cieszyło mnie to, że wspierały się wzajemnie. Młoda wdowa nigdy nie myślała o ułożeniu sobie życia na nowo. Nadrzędnym celem było dobro i wychowanie sporej gromadki dzieci. Dzisiaj pani Mieczysława ma 89 lat i w chorobie dzieci oddają Mamie to, co otrzymały w dzieciństwie: miłość, chęć niesienia pomocy, dobroć.

Budujące są tłumy ludzi na cmentarzu w Dniu Święta Matki. Matka jest tylko jedna i do tej jedynej ciągną tłumnie dzieci te całkiem dorosłe, by oddać jej hołd, podziękować za trud wychowania, za przekazanie najlepszych wartości, które są potem drogowskazem w życiu człowieka.

 

Zofia Mogilnicka

 

wspomnienia kronika