Pisać nauczyłam się wcześniej w wieku 5 lat. Namiętnie czytałam „Plastusiowy Pamiętnik” Marii Kownackiej i wyobrażałam sobie Plastusia zamkniętego w piórniku Tosi (Maria Kownacka – pisarka dla dzieci 1894 – 1982). Wyobraźnia małego dziecka została rozbudzona.
Po „Plastusiowym pamiętniku” czytałam inne książki dla dzieci i chyba dlatego zawsze miałam o czym rozmawiać. Podejrzewam, że stąd wzięło się moje gadulstwo (młodsza córka twierdzi, że to największa moja wada). No cóż!. Nie ma ideałów, każdy z nas ma inną słabość. Do dzisiaj bardzo lubię rozmawiać z ludźmi – często nie dopuszczając ich do głosu – bo to przywilej gaduły.
Najmłodsze lata życia były to chude lata wojny. Mieszkaliśmy wówczas w tzw. „dwunastaku” przy ul. Lubelskiej w Międzyrzecu Podlaskim. Było to opodal pałacu hr. Potockiego.
Zapamiętałam kilka ważnych wydarzeń, które potrafi zapamiętać małe dziecko. Pierwsze – to spacer z mamą ulicą Lubelską, widzimy malutką żydowską dziewczynkę (mogła być to moja rówieśnica), którą goni Niemiec znany z okrucieństwa. Dziecko na słowo 'halt' nie reaguje, ucieka, żałośnie wołając matki. To jej „mamelle” – słyszę do dzisiaj. Wówczas bez skrupułów ów szwab wyjmuje z kabury pistolet i trzema strzałami w główkę karze maleńkie dziecko za brak subordynacji. Równie dobrze mogłabym być to ja. Miałam przewagę, bo nie byłam żydowskim dzieckiem (Żydzi pierwsi zostali skazani na zagładę).
Tuż po zakończeniu działań wojennych społeczeństwo Międzyrzeca samo, bez sądów, rozprawiło się z tym okrutnikiem. Został powieszony, ugodzony wieloma ciosami noża wzdłuż całego ciała i pozostawiony na parę dni ku przestrodze innym zbrodniarzom. Takich samosądów było wiele.
Drugim wspomnieniem było odkrycie na łące czółna, które pływało po Krznie. Biegaliśmy po ukwieconej łące pełnej kaczeńców i nagle patrzymy w czółnie coś się rusza i chowa. Podchodzimy bliżej i widzimy siedmio - ośmioletniego Żydka, który mówi, że rodzice zostali zamordowani, a on jest strasznie głodny bo od trzech dni się ukrywa. W te pędy pobiegliśmy do domu błagając mamę o parę kromek chleba i jakąś ciepłą herbatę. Mama natychmiast poszła naszym tropem i kiedy zobaczyła to dziecko wylęknione jak małe zwierzątko natomiast przyniosła gorącej zupy, zostawiając jakieś kanapki na kolację. Mieszkanie nasze opodal łąki składało się z dwóch dużych pomieszczeń, pokoju i kuchni oraz spiżarni w korytarzu. Nie było go gdzie przechować. Nazajutrz rano pobiegliśmy do małego zbiega z kolejną porcją chleba z marmoladą. Był wdzięczny, ale panicznie wylękniony. Kiedy trzeciego dnia rano pobiegliśmy z nową dostawą jedzenia, już go nie było. Podobno w nocy Niemcy go wytropili i został zastrzelony. Płakaliśmy, jak po kimś najbliższym.
Wujek Jan Matuszewski z rodziną przechował swego przyjaciela Żyda pana Podolaka. Wujostwo Matuszewscy mieszkali w tartaku, gdzie obok domu była duża drewutnia na drzewo. Wujek w tej drwalce urządził kryjówkę pod ziemią, gdzie była ubikacja, miejsce do spania; warunki były na tyle dobre, że przechowywał pana Podolaka przez całą wojnę. Wejście do tego pomieszczenia zawsze założone było drzewem. Niemcy na to nie wpadli. Po wojnie wujek Jan Matuszewski został odznaczony medalem „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”. Jeszcze długo po wojnie przychodziły z Izraela paczki z pomarańczami. Adresatem był wujek Jan, nadawcą pan Podolak.
Trzecie doznanie było za sprawą mego „obżarstwa”. Kiedy wybuchła wojna miałam trzy lata. Dziecko w okresie wzrostu jest ciągle głodne. Wtedy miałam 5 lub 6 lat. Ukroiłam kromkę chleba (dobrze, że był chleb, bo pamiętam Boże Narodzenie wojenne bez chleba) i poszłam do spiżarni, żeby posmarować chleb smalcem. W ręku miałam największy nóż, który wypadł mi z ręki wprost na ogromną 50-cio litrową butlę ze spirytusem. Mama handlowała tym towarem, dorabiając do skromnej pensji ojca. Butla roztrzaskała się na kawałki, a spirytus popłynął wartkim strumieniem na mieszkanie. Pomijając wielką stratę finansową, ale zapach spirytusu, który się unosił, mógł skończyć się dla całej rodziny katastrofalnie. Szybko zostało to wytarte, a jako, że należałam i chyba należę do szczęściarzy, Niemcy tego też nie zwęszyli. Handel spirytusem był pod karą śmierci zabroniony.
Mając pełne siedem lat we wrześniu 1943 roku poszłam do pierwszej klasy szkoły powszechnej. Pierwsza moja szkoła mieściła się w niewielkim budynku drewnianym przy ul. Warszawskiej. Do szkoły miałam około 2,5 km. Kiedy pewnego dnia spóźniłam się na pierwszą lekcję, a była to religia – ksiądz zawyrokował – na kolana. Przerażona szłam w kierunku jego wyciągniętej ręki. Posadził mnie na własne kolana i dumna siedziałam do końca lekcji. Tacy to byli katecheci.
Świadectwo ukończenia pierwszej klasy otrzymałam w dwóch językach: polskim i niemieckim. Świadectwo przedzielone było na pół, z jednej strony figurowało – bardzo dobry, z drugiej - sehr gut.
Wracając do domu ze szkoły późną jesienią 1943 roku usłyszałam głos syren – co oznaczało, że należy skryć się do schronu, którym zazwyczaj były piwnice. Wyszłam na pusty rynek i kierowałam się w kierunku domu, dziwiąc się, że nikogo nie ma na ulicy. Nie zdawałam sobie sprawy z zagrożenia. Dopiero sylwetka przerażonej mamy biegnącej w moim kierunku sprawiła, że zdałam sobie sprawę ze swojej niefrasobliwości. Widocznie dane było całej rodzinie przeżyć okropną wojnę. Ale wspomnienia o tych doznaniach pozostaną we mnie na zawsze.
Wojna mnie kształtowała. Może dlatego w dorosłym życiu potrafię cieszyć się tym co mam; cieszą mnie zwykłe drobiazgi.
Zofia Mogilnicka