Słowo przed Boberskim. Lato pyszni się tropikiem, a na portalu porobiło się... sennie. Najpierw przyśniony przeze mnie
Mr McCluskey, zaraz potem Sny Boberskie. Jakbyśmy się zmówili. Opowiadanie snów było specjalnością mojej mamy, przydarza się to teraz mnie, ale co tam nasze opowieści przy Adamowych. A może komuś też coś się przyśniło? Chętnie opublikujemy. LJT
Gdy Szemuel miał zły sen, powiadał: Sny kłamią. Natomiast gdy miał dobry sen, dziwił się
i mówił: Czyżby sny kłamały? Wszak powiedziano: We śnie przemówię do niego.
Talmud
Potykałem się o skiby, brnąc przez pola. Przedzierałem się przez lasy, gęste i mroczne. Na sobie wizytowy uniform, w zdrętwiałej ręce czarna teczka. Wiedziałem, że przemierzam Rosję, idę na wschód i mam do spełnienia ważną misję. Ale jaką? Agent, który częściowo stracił pamięć, czy co? Nastała noc. Mroźna i gwiaździsta. Nagle, pomiędzy drzewami, zamajaczyły światła jakiejś budowli, ale obawiałem się do nich podejść. Przeczekałem do rana. Siedząc na drzewie. O świcie stwierdziłem ze złością, że miejsce, które napawało mnie takim lękiem, było tym, którego poszukiwałem. Zaczynało się na skraju lasu i rozpościerało szeroko. Stąd miałem wznieść się w kosmos. A tyle czasu zmarnowałem przez swoje tchórzostwo. Rakieta sterczała dumnie w centrum kosmodromu, grożąc niebu swym strzelistym ogromem, w futurystycznym, jeżącym się od anten, otoczeniu hangarów, bunkrów, szklistych wież kontrolnych - kosmos 1999, baza księżycowa Alfa na rosyjskiej ziemi. Kiedy zdążałem ku wyrzutni, usłyszałem końcowe odliczanie. Zacząłem biec, choć wiedziałem już, że rakieta odleci beze mnie, ale mimo to biegłem, a żal ściskał mi serce. Dobiegłem do sporej grupki widzów, z bliska i bez lęku przyglądających się statkowi. Wmieszałem się w nią, pogodzony z tym, by już tylko podziwiać razem z innymi to, czego nie zdołałem osiągnąć. Z dysz bluznęło ogniem. Żar buchnął nam w twarze. Piekielny ryk rozdarł powietrze. Potężne cielsko wolno sunęło w górę. Wtem zadrżało, jakby było żywym stworzeniem, wydawało mi się, że w połowie długości wzdęło je i zaraz pęknie. Inni musieli zauważyć to samo, bo jak na komendę odwrócili się i padli na ziemię. Ja poszedłem w ich ślady, szczęśliwy, że się spóźniłem. Spóźniłem w samą porę. Skurczony oczekiwałem na wybuch i orgię płomieni. Nic takiego nie nastąpiło - w tym śnie, bo sen to był tylko - i nie miało nastąpić. Uniosłem głowę. Nad nami w przestworza majestatycznie szybował „bóg", ciągnąc za sobą ognistą smugę, niczym tęczę spinającą niebo z ziemią, znak nowego pojednania i przymierza, jakby chciał nam powiedzieć, jakby chciał nas zawstydzić: „Ludzie małej wiary...".
***
Kradną mi albo gubię płaszcz, markowy, elegancki, czarny płaszcz, w drodze na spotkanie z jakąś ważną, ale nie lubianą przeze mnie personą. Na domiar złego gubię również marynarkę, również markową, granatową, ze złotymi guzikami, którą zdjąłem idąc w błocie, mlaszczącym pod moimi butami, nietanimi pantoflami, ześlizgując się z błotnistych, gliniastych wzniesień. Jestem niefrasobliwy, otępiały, roztargniony. Umorusany, zmęczony, z uwalanymi błotem, gliną nogawkami wizytowych spodni. Cały jestem własnym wstydem. Cały jestem przygnębieniem. Ten sen pozwolił mi odczuć to, co przedtem tylko rozumiałem: koszmar, jakim stało się życie Kamaszkina po zaborze jego ukochanego, za cenę wielkich wyrzeczeń nabytego szynelu, którym nie zdążył się był nawet nacieszyć.
***
Woda, która miała mnie zatopić, ku zadowoleniu mego wroga, ku jego rozczarowaniu - unosi mnie na swej powierzchni wysoko ponad miasto i grożące mi w dole niebezpieczeństwo, po czym znika, a ja spadam, bez strachu, bez spadochronu, spadając łapię jakąś dziewczynę i spadamy razem, lecimy na łeb, na szyję, zimnym powietrznym korytarzem, który sami sobie fedrujemy, ona pode mną, więc myślę sobie, że może zamortyzuje upadek, trochę mi jej szkoda, następnie wpada mi w ręce płachta, którą rozpościeram, a ona furkocze, jak to płachta na wietrze, jak splątany spadochron, co nie chce się otworzyć... Na szczęście zbudziłem się, zanim doszło do zderzenia z ziemią.
***
Przekopywałem grunt i co pewien czas natrafiałem na jakieś rupiecie, a to przeżarte rdzą garnki, a to potłuczone talerze, pokruszone szkliwo. Wydobywałem je zaciekle z ziemi. Po chwili natrafiłem na połać, na której warstwa gleby była tylko cieniutką przykrywką nad olbrzymim kokonem z folii, skrywającym najprawdopodobniej tony śmieci. Sen urwał się, gdy uradowany postanowiłem zostać wielkim eksploatatorem tego złoża, śmieciowym szejkiem.
***
Przyśnił mi się lis. Piękny, oswojony lis. Był w ogrodzie u mojej mamy. Zachwycony urodą zwierzaka, podszedłem do niego, on podszedł do mnie, nieśmiało, ale przyjaźnie. Pochyliłem się, chcąc go pogłaskać. Wyciągnąłem rękę i zawahałem się. Czy go nie spłoszę? Czy mnie nie ugryzie? Wydało mi się jednak, że chce, abym go pogłaskał, i czeka na to. Więc pogłaskałem go, a on lekko się wzdrygnął pod moim dotykiem. Jego piękna morda była najpierw całkiem lisia, a potem zmieniła się i przypominała bardziej ludzką niż lisią. Otaczała ją świetlista, ruda aureola. Powiedzmy wprost - to była lisica. Lisica uśmiechnęła się do mnie i powiedziała: „Jesteś brzydki". Odwróciła się i odeszła. Sen-interpretacja. Zwykle sny to bełkot. Ale czasem, przypadkiem lęgnie się jakiś sens pośród tego chaosu, pośród tych śmieci wymiatanych nocą z naszej głowy, i na mgnienie oka, pod powieką, ukazuje się nam kraina czarów, genialnych absurdów. Ten sen poprzedziły moje, w trakcie rozmowy sprzed paru dni, wspomnienia o pewnej rudej piękności, która była do mnie przyjaźnie usposobiona, ale... To „ale" właśnie zinterpretował mój sen.
***
Przyśniła mi się kobieta idealna. Kobieta, która przekroczyła barierę wdzięku. Przekroczyła ją wielokrotnie. Wszystkie moje zmysły, w tym śnie nieuśpione, spotęgowane słodyczą, jaką tylko we śnie można posmakować, skakały z uciechy i jeszcze intelekt w swój taniec porwały. Była owa kobieta połączeniem Mickiewiczowskich heroin: Zosi i Telimeny. Była wcieleniem seksapilu poczciwego. Powiedziałem jej to. Uśmiechnęła się do mnie w tym śnie całą swoją nicością. Jak te sny potrafią istnieć! Jak te sny umieją żyć! Lepiej od nas. Żyją jak wieczna tęsknota za Marylin Monroe, jak wspomnienie z dzieciństwa zapachu białej róży pokrytej kropelkami rosy...
Adam Boberski