niedziela, 24 listopada 2024

wisniewski z kielczowaW życiu uchodźców nie ma świąt. Także w debacie o uchodźcach nie ma wakacji. Kiedy piszę ten tekst, nadal, chociaż ciszej, trwają targi iluż to uchodźców możemy lub nie możemy przyjąć i czy dwa tysiące, czy siedem czy dziesięć, a w dodatku być może nie-chrześcijan to nie za dużo na niemal 40 milionowy kraj o powierzchni z górą 300 tysięcy kilometrów kwadratowych na 52 miejscu zamożności według rankingu Banku Światowego. Wychodzi średnio mniej niż jedna setna uchodźcy na kilometr kwadratowy naszego kraju. Pół biedy gdyby tę żenującą debatę prowadzili tylko politycy, wówczas gromki śmiech mas i tych mas gwizdy, żeby skończyli się już wygłupiać, gdy w grę wchodzi przyszłość np. Strefy Schengen, której zalety tak szybko rodacy sobie przyswoili – może to sprowadziłoby ich na ziemię. Kłopot jednak w tym, że politycy zgodnie ze swoimi hasłami z kampanii wyborczej uważnie słuchają rodaków i wiedzą gdzieniegdzie, co w trawie piszczy, czy zgoła pohukuje. A dowodów na to bez liku. Ot na przykład – niedawno na pewnym portalu społecznościowym karierę zrobiły foto-autoportrety rodaków zebrane przez rzekomą organizację pod nazwą Pierwszy Polski Think Tank ds. Rewolucji i Kryzysów Światowych. Portale społecznościowe dzięki ludzkiej próżności dają możliwość bezbłędnego powiązania opinii, komentarza nie tylko z imieniem i nazwiskiem, ale także wizerunkiem publicznym osoby wyrażającej opinię. Najczęściej jest to zdjęcie robione samemu sobie własnoręcznie, w skrócie – selfie czy też bardziej swojsko i wakacyjnie – samojebka. Chciałoby się powiedzieć parafrazując pewnego dziennikarza radiowego – szkoda, że Państwo tego nie mogli widzieć! To były twarze zwykłych ludzi – młodszych i starszych, ładnych i brzydkich, a do tego te cytaty – można wierzyć, że z nich samych. „Hitler miał takie busy, w których można by ich odwozić” „Nie jestem rasistką, ale nienawidzę tych brudasów” „Wszystkich zagazować, łącznie z bachorami”. Z tego tutaj miejsca, używając do tego celu mojego malutkiego megafoniku blogowego pragnę moich rodaków zapewnić, że spokojnie, w czasie kiedy myśmy sobie debatowali maj, czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień i październik – utonęło pewnie dwa, może trzy tysiące tych brudasów razem z bachorami, a ich trupy i trupki sprawnie są usuwane przez odpowiednie służby epidemiologiczne. Do tego znaleziono, co pewnie uwagi moich rodaków 71 uchodźczych trucheł w ciężarówce na austriackiej autostradzie, na razie uduszono ich jak wiele wskazuje przez przypadek, ale Adolf Hitler jako Austriak, pewnie byłby dumny, że oto znowu coś istotnego zaczyna się w Austrii.

W końcu sierpnia będąc zmęczony poziomem publicznej debaty, nie mając świadomości jak bardzo znajduję się w mniejszości – napisałem szybko na kolanie kilka zdań o haniebności tej dyskusji i jej poziomu. Natychmiast odezwały się głosy prawdziwych Polaków, obowiązkowo ze zdjęciami profilowymi ozdobionymi literą P z kotwicą, na którą niby nikt nie ma praw autorskich, ale podejrzanie często ten chwalebny znak jest nadużywany przez ludzi mających poglądy bardzo podobne do tych przeciwko którym ten znak chłopcy i dziewczęta z Armii Krajowej ryły na ścianach i chodnikach. Było o piątym rozbiorze Polski, o wojnie kulturowej z islamem, którego tonący w Morzu Śródziemnym ludzie mieliby być forpocztą, było o tym, że trzeba zbudować mury, straże, a przyjmować ewentualnie chrześcijan. Nikogo nie zajęły takie kwestie jak dziejowa nieskuteczność jakichkolwiek murów począwszy od muru chińskiego poprzez rzymskie limesy aż po nowoczesne – mur berliński, mur na granicy USA-Meksyk w przypadku, gdy po jednej stronie są bogaci a po drugiej stronie biedni, którzy nie mają nic do stracenia. Nikt z moich patriotycznie nastawionych rodaków nie zauważył, że aby odsiać chrześcijan od nie-chrześcijan na granicy trzeba by przeprowadzić dosyć wątpliwej natury moralnej badania wiary i jej prawdziwości. Badania, których zapewne moi rodacy sami mogliby nie przejść.

Ale co to ma wszystko wspólnego z literaturą i kulturą? Może tyle, że nieprzepracowawszy swojej historii, kultury, uwierzywszy w jej symulakrum składające się z kilku klisz i zapalczywie powtarzanych sloganów – stajemy nadzy, nieuzbrojeni, bez pojęć i słów wobec świata, który upomina się o swoje – czyli o wielość.

Polska kultura nigdy nie była jednorodna, mononarodowa, niepodzielna. Niepodzielność jest cechą totalitarnej iluzji i jako taka w ogóle w naturze, a szczególnie ludzkiej i społecznej – nie występuje. Podzielność nie przeczy oczywiście wspólnocie, bo ta w wielości jest możliwa. I nie chodzi o to, że na granicy Schengen stanęli nagle poeci i poetki w łachmanach oraz malarze z tobołkami na plecach czekający tylko, aby włączyć się w główny nurt polskiej kultury, gdziekolwiek on teraz płynie i kluczy. Sam wiem to najlepiej, bowiem przez kilka lat z ramienia administracji publicznej prowadziłem postępowania legalizacyjne cudzoziemców, więc mam tutaj doświadczenia z pierwszej linii frontu. Oczywiście, że tak nie jest. To najczęściej ludzie przedsiębiorczy i konkretni, bardziej przedsiębiorczy i zdeterminowani od innych, którzy wybrali pozostanie na miejscu, gdzie dzieje się nieszczęście, ale w nadziei, że jakoś z tym nieszczęście łatwiej będzie się ułożyć. Jednak otwartość na zewnętrzne wpływu, ich filtrowanie, osmoza, to proces życiodajny dla każdej kultury, gruby, rodziny, struktury. Twory idealnie zamknięte nie mają szans przetrwać. Dławią się, duszą same i koniec końców degenerują. Względna otwartość jest wpisana w porządek natury i jest czymś raczej powszechnym niż wyjątkowym. Pięknie zaczyna się to po literacku odbijać w „Księgach Jakubowych” Olgi Tokarczuk, o których miałem przyjemność pisać pół roku temu zanim zostały nominowane i nagrodzone, wśród licznych pułapek i wątpliwości na ów rys rozsadzający nasz monokulturowo-wojenny mit narodowo-katolicki – zwracając uwagę. Autorka po otrzymaniu nagrody „Nike” zresztą zaostrzyła swój literacki przekaz w jednym krótkim wystąpieniu nazywając brutalnie i po imieniu to, co z „Ksiąg Jakubowych” można było sobie wyczytać i wyczuć z dużo większą subtelnością. Odpowiedzią był zupełnie niespotykana fala gróźb, obelg, wściekłych i wulgarnych, zupełnie rzecz niespotykana, gdy dotyczy pisarza, pisarki w Polsce. Bo zazwyczaj w naszym grajdołku gdzie ponad połowa ludzi nic nie czyta – mało kogo obchodzi sztuka, kultura i literatura. Tym bardziej ta fala mowy nienawiści wydawała się wstrząsająca i niegodna tego by do niej wracać, gdy idzie o szczegóły i przebieg. Warto jednak zauważyć, że wiele wskazuje, że ta ostra walka kast, klas, warstw narodu dopiero się zaostrza i nabiera rozpędu. Gdy piszę te słowa wielu zbiera siły przed marszem niepodległości 11 listopada, który już w poprzednich latach bywał pretekstem do manifestowania postaw ksenofobicznych i zachowań chuligańskich. W tym roku ma się odbywać pod hasłem „Polska dla Polaków”, już nie ma żenady, obciachu i skrupułów. Wiele wskazuje na to, że ta brunatna fala dopiero przed nami. I ona wydaje się groźniejsza niż jakakolwiek fala, falka, marszczywoda uchodźców, która rzekomo miała nas zalać.

Tysiącletnie dzieje kultury polskiej pokazują, że istnieją okoliczności, w których społeczności potrafią przynajmniej dobrze żyć obok siebie, a przy dobrej energii także nawzajem się inspirować. Rozkwit polskiej kultury nie następował w okresach izolacji i życia w uwielbieniu wobec własnych korzeni, ale wtedy gdy była wystawiana na konfrontację ze światem, najlepsze rzeczy zawsze wychodziły nam na przecięciu kultur, na stykach, chociażby na nich iskrzyło. Wśród licznych strat jakie Polska jako społeczeństwo i państwo poniosła w czasie II wojny światowej i w latach po niej było całkowite wytrzebienie z niej różnorodności, wielogłosu. Polska nigdy nie była tak wyjałowiona etnicznie jak w ostatnich 70 latach, nigdy nie była tak nudna jak kartofle, kluchy, buraki. Kiedy myślałem kogo z dziedziny literatury można byłoby pokazać jako przykład postaci żyjącej gdzieś na przecięciu kultur, uchodźcy, który wrósł w nas i naszą kulturę w ostatnich latach długo nic nie przychodziło mi do głowy, aż wyszukałem mojego współlaureata z czasów kiedy startowałem w literackich konkursach – Ratnasiri Suriya Arachchi, urodzony na Sri Lance, mieszkający od dwudziestu lat w Polsce, laureat wielu konkursów, poeta, twórca bajek. Pomyślałem też o pokoleniowo trochę starszym Hatifie Al Janabi z Iraku, który przywoził nam do Brzegu fragmenty tłumaczonych arabskich poematów i nie bywał przy tym sam, ale z pisarzami świata arabskiego, którym dla odmiany tłumaczył z kolei polską poezję. Tylko tyle. Szkoda. No tak, ale żyję w kraju gdzie niepokorny publicysta Dominik Zdort proponował nie tak dawno żeby zastanawić się co zrobić z polskimi Tatarami, bo oni mogą się okazać w trudnych czasach nie tacy znowu lojalni wobec Państwa Polskiego. Szkoda, że z grobu nie wstał jakiś ułan z – wystawianego zawsze, gdy Rzeczpospolita była w potrzebie przez społeczność tatarską dywizjonu kawalerii – i nie zdzielił Dominika Zdorta płazem po dupie. Bo ostrza to szkoda byłoby sobie brudzić.

 

bunczuk bb

wisniewski na pasku