Kiedy zobaczyłem książkę Colina Woodarda ?Republika Piratów", nastąpiła u mnie zupełnie bezwarunkowa reakcja, wziąłem ją do ręki a kiedy zajrzałem na przypadkową stronę wewnątrz wiedziałem już, że jakichby nie miała wad, w tym ręku zostanie.
Zabrałem ją do domu i łyknąłem niemal jednym haustem pomiędzy jedną a drugą księgą jakubową Olgi Tokarczuk. Ciekawość autentycznej historii jak rozsnuł brytyjski historyk skutecznie przy tym zniwelwała niedostatki polskiego wydania i tłumaczenia. Woodard pochwycił okoliczności towarzyszące tzw. ?złotemu wiekowi piractwa", który według niego na Karaibach trwał zaledwie około 10 lat ? między końcem hiszpańskiej wojny sukcesyjnej ? w 1714 roku a śmiercią Edwarda Teacha zwanego Czarnobrodego.
To wtedy przez krótki czas piraci próbowali sobie ustanowić udzielną kolonię na Bahamach w New Providence, przez którą to okolicę musiał płynąć w zasadzie każdy lub niemal każdy statek, okręt udający się z Karaibów do Europy, z powodu przeważających wiatrów. Próba ta została udaremniona, chociaż drogą przede wszystkim... ułaskawień dla piratów i próba przeciągnięcia ich na stronę służby dla Jego Królewskiej Mości. Opowieść Woodarda to jak się wydaje w wielu przypadkach bardzo umowna narracja. Jak bowiem można było wcześniej odróżnić pirata od korsarza na Karaibach czy w okolicach Madagskaru? Cała sprawa wydaje się być w znacznej mierze ? chociaż Woodard o tym nie pisze ? kwestią definicji i chwilowo zmieniającej się mapy wpływów i siły kolonii. Do XVII wieku w zasadzie nie musiało istnieć nic takiego jak piractwo bowiem któraś z pretendujących do tego sił kolonialnych ? Holandia, Francja, Anglia czy Dania zawsze była w stanie wojny z Hiszpanią i w zasadzie tylko flota hiszpańska eksportująca cenne kruszce do metropolii z kolonii miały sens. Kolonie pozostałych państw w basenie Morza Karaibskiego nie miały dostępu do skarbów, ale za to miały niezłe położenie względem hiszpańskich kolonii, które z kolei skarby miały i musiały je wysyłać do metropolii. Zatem do XVIII wieku panowało niby korsarstwo, czyli piractwo na usługach królów, ale zdaje się niewiele się różniło od piractwa. Władza królewska nad koloniami, gdy list przy dobrych wiatrach (dosłownie ? wiatrach) w obie strony z kolonii do korony i z powrotem szedł ponad rok ? była więcej niż umowna. Gubernator, kiedy miał zmienic poprzedniego zawsze był wysyłany z niewielkim oddziałem, na wypadek gdyby urzędujący gubernator miał inne zdanie o swoim odwołaniu niż jego następca. Dopiero rozrost kolonii sprawił że dotychczasowi ?korsarze" mieli co łupić po obu stronach frontów, i łupili nie tylko Hiszpanów. I wtedy stawali się ?piratami" czyli walczącymi sami przeciw wszystkim.
W koloniach o których pisze Woodard liczebność osad nie przekraczała z reguły tysiąca osób. Nie ma się więc co dziwić, że piraci dysponujący setką czy dwoma setkami gotowych na wszystko, doświadczonych zabijaków w zasadzie mogli złupić dowolne miasto-miasteczko i port. Jednak Woddard wskazuje ? i robi to przekonująco ? że większość legend o okrucieństwie piratów, była produktem metropolitalnej propagandy i opowieści przygodowych pisanych przez ludzi, którzy raczej nie byli świadkami opisywanych wydarzeń a także ... propagandy samych piratów, którym zależało na sianiu strachu i terroru psychicznego a nie fizycznej eksterminacji swoich ofiar. Nie pożądali oni bowiem krwi ale okrętów i ich ładunków i chodziło o to by te wpadały w ich ręce możliwie nietknięte. Załogi, które bałyby się o życie ? nie miałyby nic do stracenia i zamiast układać się z piratami.
?Republika Piratów" przynosi także żywy opis realiów życia na pokładzie statku i okrętu, w porcie u przełomu XVII i XVIII wieku, w tym listy płac w porównaniu do siły nabywczej pieniądza, który to opis wyjaśnia dlaczego wielu marynarzy wolało krótki i gwałtowny żywot pirata, wyjętego spod prawa, niż pozornie podlegającego prawom marynarza. Tym bardziej, że gdy pirat wpadł w ręce tzw. władzy nader często udawało mu się dostać ułaskawienie, często nowi gubernatorowie, nie mogąc liczyć na stale stacjonujący garnizon (taki przecież kosztował a często musiał go opłacać z włąsnych poborów sam gubernator!) ? na dzień dobry ogłaszali amnestię dla piratów. Przy odrobinie sprytu, unikaniu okrucieństwa ? pirat mógł liczyć na niezłe warunki legalizacji zdobytych pieniędzy, w ostateczności jak to zdarzało się wcale nierzadko ? mógł rozpłynąć się gdzieś w szarej strefie między rodzącymi się imperiami. Tyle, że ? co również pokazuje Woodard, od drugiej dekady XVIII wieku świat zaczął się robić mocno za ciasny dla piratów i tężejącej władzy.
Jest też w książce trochę wpadek, które nieco psują odbiór. Widać że brak było fachowej konsultacji przy tłumaczeniu. I tak zamiennie używa się słów ?statek" i ?okręt". Po angielsku jedno i drugie to ?ship", ale w języku polskim ?statek" jest raczej handlowy, a ?okręt" wojenny. Inną sprawą jest tłumaczenie nazw typów okrętów. O ile co to fregata, slup. bryg, szkuner ? można sobie sprawdzić o tyle jakiego typu to żaglowiec ?galera" ? trudno dociec, skoro galera to jednostka wiosłowa, a nie o takie coś chodziło autorowi. Po ilości armat niesionych przez te ?galery" można się domyślić, że to były raczej korwety ? większe od slupa i brygu, ale mniejsze od fregaty. Ale pomimo tych wpadek ? ?Republika piratów" to książka, która dobrze leży w ręku i sama z niej nie wypada. Chyba, że się uśnie w trakcie lektury z wycieńczenia.
(Colin Woodard, ?Republika Piratów", tłum. Bartosz Czartoryski, wydawnictwo SQN, Kraków 2014)