sobota, 20 kwietnia 2024

r wisniewskiMniejszy fragment większego fragmentu jeszcze większej całości, niebawem do przeczytania w ?BLIZIE" 4 (17) 2013

 

 

Gdyby ktoś zapytał, dlaczego zespół postanowili nazwać staroświecko ?The Corners" usłyszałby, że wszystkie zespoły lat sześćdziesiątych miały nazwy wyrażające coś w liczbie mnogiej. Tak mówił Jimmie Rabbit z filmu ?The Commitments". To wyjaśniało liczbę mnogą użytą w nazwie, ale nie wyjaśniało reszty. Tymczasem chodziło o rodzaj hołdu jaki składał zespół swoim istnieniem dyrektorowi liceum, w którym uczyli się wszyscy jego członkowie. Dyrektor miał na nazwisko Róg i był dla nich kimś w rodzaju mistrza, tajemniczego patriarchy, utajonego superagenta. Ich liceum, macierzysty lotniskowiec dla wszelkich odlotów, nie było bowiem niczym oczywistym w tamtym czasie i miejscu, a zatem i ten, który dowodził okrętem nie był po prostu dyrektorem liceum, ale co najmniej komandorem, mistrzem konspiratorem, przewodniczącym wielkiej loży, czy czegoś takiego. Nie było nic koniecznego w istnieniu ich liceum, bowiem było ono nowe, a przez dekady istniało w miasteczku tylko pierwsze liceum, przed którym przestrzegali pedagodzy podstawówek, które sami uczniowie nazywali ?psychiatrykiem" i w którym nie przyjęto do wiadomości faktu, że komunizm skończył się w Polsce kilka lat wcześniej.

Liceum Krzywego, Kafara i Szamana powstało, jako tak zwana alternatywa i chociaż jego alternatywność pozostawała daleko w tyle za alternatywnością w ogóle, to jego niezaprzeczalną zaletą było to, że w ogóle zaistniało z niczego i na ugorze. A stał za tym w większej mierze spokój i tajemnicza moc bijąca z Dyrektora Roga, mimo niewielkiej postury, zwanego Super-kornerem. W zasadzie nie było zgody, jak Dyrektora przetłumaczyć na coraz modniejszy język angielski, ale stanęło na neutralnym narożniku/rogu ulicy, względnie w tym szczególnym przypadku ? rzucie rożnym, stałym elemencie gry, by wiadomo było, że gdy chodzi o ?The Corners", chodzi o bluesa. No, a blues składa się głównie ze stałych elementów gry. Chociaż trzeba powiedzieć, że wszyscy trzej Kornersi wiedzieli o nim wówczas mniej niż nic. Blues to był ? tak im się zdawało ? Rysio Riedel z zespołem ?Dżem", ewentualnie muzyka z kultowego filmu ?Blues Brothers", co było może bliższe prawdy, biorąc pod uwagę scenę, kiedy bracia Jake i Elwood Blues zajeżdżają uwolnić Matt Guitar Murphy'ego z opresji pracy u własnej żony (Arethy Franklin) na kuchni. Tam, w tle, wówczas grał John Lee Hooker swój kultowy kawałek ?boom, boom, boom". A był początek lat dziewięćdziesiątych XX wieku, wokoło była Polska, część środkowej Europy, tej, która jest, jak poldery w dolnym biegu Mississipi, gdzie powódź zabierze ci wszystko, zanim zdążysz odbudować się po poprzedniej powodzi. O yeah.

Blues miał prawo im się tak kojarzyć w kraju, który ledwo, co wyrósł z etapu tak zwanych kompakciarni, zakładanych przez byłych gastarbeiterów, którzy dzięki pomysłowości przywieźli u przełomu epok z saks na tak zwanym ?Zachodzie" trochę płyt kompaktowych, a nade wszystko sprzęt, który pozwalał spiąć odtwarzacz CD z magnetofonem. To robiło wrażenie w czasach, gdy standardem nagrywania był mikrofon przenośnego radiomagnetofonu ?Kasprzak" przyłożony do głośnika radia ?Amator 2B" i zarządzenie ciszy w całym domu na czas nagrywania, jakby dom to był U-boot na dnie Cieśniny Gibraltarskiej. Kompakciarnie stanowiły milowy krok w nabieraniu muzycznej świadomości oraz tworzeniu się klasy średniej świadomości muzycznej, na chwilę zanim przyszła ESKA, Disco Polo, RMF, Radio Złote Przeboje i zalała tę klasę średnią nieprzemijającą powodzią szlamu bez właściwości tak, iż gulganie żadne spod tych zwałów nie ma szans wychynąć, a za blues zaczął uchodzić ? z całym szacunkiem ? na powrót Rysio Riedel, teraz już świętej pamięci, nieświętego żywota. Tamże w kompakciarniach za cenę niewiele większą od kosztu czystej taśmy TDK czy Maxwell można było zamówić sobie skopiowanie ulubionej płyty. Zestaw płyt do skopiowania w sposób oczywisty był ograniczony, ale był też regionalnie zróżnicowany. Dla skompletowania w części chociażby dyskografii Jethro Tull trzeba było zaprząc całą rodzinę od Opola po Wrocław i Warszawę. No, ale żeby zdobyć na kasecie nielegalną kopię koncertu Keitha Jarreta z Koln, czy Paryża trzeba było mieć już wtyki w Krakowie. Tylko, że o Jarrecie trzeba było najpierw usłyszeć, ktoś musiał wiedzieć pierwszy. Typowym bluesem dostępnym w kompakciarniach był Eric Clapton i Joe Cocker. Niemal równo z kompkaciarniami pojawiły się pierwsze stragany i sklepy z nawijanymi w coraz większym wyborze pirackimi kasetami na każdy temat od piosenki biesiadnej i chodnikowej po Toma Waitsa i wreszcie coś z prawdziwego bluesa. Najczęściej były to składanki, a nie płyty konkretnych wykonawców. Te pierwsze kopiowane z rozlicznych wydawnictw typu ?Passion of Blues", czy ?Play me the blues" gdzie obok rzeczy zupełnie poprawnych trafiały się szlagiery nie wiadomo, jakim sposobem zakwalifikowane do bluesa, jak np. Louis Amstrong, czy z całym szacunkiem Ella Fitzgerald. To był trudny czas nauki i rozróżniania tego, co prawdziwe od tego co mniej lub bardziej udawane, tego co twarde i chropawe z tym co wymuskane i pluszowe. Ethosowym sklepem i stacją uzdatniania muzyki w miasteczku był lokal użytkowy w parterze kamienicy przy ulicy Armii Czerwonej zamienionej jednego dnia na Armię Krajową, róg ulicy Obrońców Stalingradu zamienionej na Ofiar Katynia, która istotnie prowadziła w stronę starego cmentarza, gdzie leżało kilku żołnierzy radzieckich z jednostki stacjonującej przez całe lata w miasteczku. Być może nawet ci leżący tam żołnierze mieli w rodzinie kogoś z obrońców Stalingradu, jak i ofiar Katynia. Sklep nie miał nazwy i był trudny od wypatrzenia, gdyby nie niemal zawsze otwarte drzwi i widok rozpuszczonych siwych włosów właściciela sklepu ? Witka Muskuła. Sklep Muskuła przez ulicę sąsiadował z bankiem, a przez ściany z biurem podróży ?Sindbad" i ?Karczmą Staromiejską", która była już z braku klientów zamknięta i straszył z niej tak naprawdę tylko fronton i napis na nim, nie wiedzieć dlaczego, wykonany mutacją szwabachy. Kafar bywał w sklepie od przełomu pierwszej i drugiej klasy liceum wydając na kasety wszystko, co zarobił w wakacje myciem szyb na stacji benzynowej przy ulicy Łokietka. Pierwotnie celem pracy było dorobienie sobie do wycieczki rodzinnej do Hiszpanii, ale na całe szczęście w połowie sierpnia okazało się, że biuro podróży oferujące wycieczkę upadło w wyniku czego wszyscy stracili swoje zaliczki, poza Kafarem, który jeszcze nie zdążył niczego zapłacić. To pozwoliło mu powoli, skutecznie i konsekwentnie przepuścić wszystkie zarobione pieniądze na kasety, w tym brakujące, niedostępne w kompkaciarniach pierwsze płyty Jethro Tull, w tym dwupłytowe wydawnictwo z okazji 20-lecia zespołu, które otwierało radiowe nagranie oryginalnej wersji ?Stormy Monday Blues", w której rolę instrumentu solowego od gitary przejął flet poprzeczny Iana Andresona. Innym razem Kafar kupił dwupłytowy koncert Johna Lee Hookera ?The Cream" grany z Charlie Musselwhite'm. Witek Musukuł wprawdzie słuchał głownie metalu, ale i początki rocka z ?Led Zeppelin" na czele otaczał atencją.

- Chłopie, no pewnie, że Iron, Metallica i tak dalej, ale wiadomo ich nie byłoby bez Zeppelinów i bez Hendrixa, o masz posłuchaj nowego Hendrixa ? mówił Witek, który miał masę czasu na pogaduchy, bo z racji usytuowania ? w sklepie nie roiło się raczej od klientów ? słyszysz, jak jedzie ten facet?

- No cholernie twardy strój wiolionowych ? rzucił z boku Krzywy, który akurat był wówczas w sklepie z Kafarem ? tak jakby wioliny był z innego kompletu, a basy z innego.

- Może, ja się na tym nie znam, ale powiem Ci, że ten facet mógłby być nowym Hendrixem ? ciągnął dalej Muskuł uśmiechając się ze środka swoich diabolicznie szarych, głęboko osadzonych oczu ? posłuchaj tylko, jak gra ?Voodoo Chile", kto wie, ale wiesz, zagrał trasę z Claptonem i Buddy Guyem. Clapton po dwóch występach skarżył się Buddy Guyowi, że on nie będzie z nim grał więcej, że nie jest w stanie. Zagrali koncert 27 sierpnia dwa lata temu, w dwudziestą rocznicę ostatniego koncertu Jimiego Hendrixa, gościu wsiadł do helikoptera ze sprzętem i helikopter szlag trafił zaraz po starcie...

- Czyli, jak on się nazywał? ? zapytał Krzywy

- Stevie Ray Vaughan ? rzucił Witek ? zaczynał jako side Man u Dawida Bowie w takim szlagierku ?Let's Dance", kojarzycie, teledysk był taki, że Meksykańce idą w górach i ich zabija bomba atomowa, a Bowie wygibuje się w barze przydrożnym. Tam w tle jest taki kolo w ponczo z gitarą ? to właśnie Stevie, posłuchaj kiedyś. Niby pop, ale ta gitara brzmiała już wtedy zadzierzyście. No, a ten wasz zespół, jak się będzie nazywał?

- ?The Corners" ? rzucili z Krzywym obaj chórem.

- No dobra, ale przez ?C", czy przez ?K"?

- No jak to, chyba jasne, że przez ?C"? ? zdziwił się Kafar.

- Ha, niekoniecznie przez ?C" ? oczy Witka błysnęły białkami ? różnica spora, bo widzicie, ?Led Zeppelin" bez bluesa by nie było, ale ktoś białasom takim, jak Plant i Page tego bluesa musiał sprzedać, opowiedzieć i pewnie nie wiecie, ale był taki muzyk, dzisiaj już zapomniany ? Alexis Korner, właśnie przez ?K", nie przez ?C". U niego uczyli się albo chociażby otarli się - Mayall, Page, Keith Richards i właściwie to on poznał Planta z Page'm, o macie tu kasetkę ? Witek sprawnie zagmerał pod ladą i wyjął etui, które zdradzało pochodzenie zagraniczne ? posłuchajcie sobie szczególnie trzeciego kawałka z pierwszej strony ?Operator", tam słychać Planta z Kornerem.

- Ładna dupa ? wyrwało się Krzywemu ? nic nie wiedzieliśmy o tym Kornerze, to ci dopiero prawdziwy Super-Korner...

Ale nazwa została oczywiście pisana przez ?C" na część Dyrektora Roga, co było o tyle bez znaczenia, że Alexis Korner może był zapomniany, podczas gdy The Corners nie mógł być zapomniany, bo nikt, nigdy dobrze go nie miał zapamiętać.

 

Tytuł pochodzi od redakcji, w oryginale: WE"RE PUTTING BAND TOGETHER 

 

wisniewski na pasku