Szeleszcząca folia, kolorowa, zupełnie nie artystowska, fotograficzna okładka i załączany do pisma tomik wierszy, to miało być ? w czasach, gdy Karol i garstka członków stowarzyszenia rozpoczynali tę przygodę ? znakiem rozpoznawczym, sygnałem dla wszystkich tych, którzy byli nierozpoznanymi przez samych siebie poetami, prozaikami, dramaturgami.
Hej, idziemy do Was i dla Was, wrażliwy, czuły to nie znaczy pierdolnięty, łączcie się, nie dajcie się. Acha no i jeszcze czerwono-biała winieta. Wszystkie sprzedające się magazyny mają winiety z białymi literami na czerwonym tle ? przytomnie zauważył kiedyś Kostek Fronaszek, grafik w pobliskiej agencji reklamowej zajmującej się głównie drukiem książeczek opłat dla miejskiego zarządu mienia komunalnego oraz gazety lokalnej składającej się w przeważającej mierze z ogłoszeń urzędu miejskiego i tabel lokalnej ligii piłkarskiej oznaczanej odległą literą alfabetu. I tak zostało ? czerwono na białym, biało na czerwonym ? pomimo tego, że niejeden esteta sarkał, że trochę tabloidowe te okładki i jakby zamierzenie w złym guście. Redaktorzy wierzyli jednak, że gdzieś po miasteczkach, miastach, wioskach nawet, pozostali jacyś ludzie, którym nie wystarcza codzienna prasa, prasa kolorowa, prasa hobbystyczna, prasa z gołymi dupami, prasa z szybkimi samochodami, prasa o ciuchach, prasa o zrazach wołowych i o pypciach wyskakujących na nosach tak zwanych celebrytów. Nie rozumieli, że właśnie uprawiają hobby, którego nikt nie uprawia.
Kostek Fronaszek miał na to swoje powiedzenia, gdy rozmawiał z takimi właśnie jak Zygmunt Mamro albo Pan Staszek, który miał kiosk na głównej ulicy miasteczka, a ci zazwyczaj pytal,i jak tam sprzedaż i ile z tym numerem zarobili. Bardzo się dziwili, że dorośli w sumie ludzie, wykonujący poważne prace takie jak drukowanie książeczek opłat dla spółdzielni, sprzedaż pieczywa w budzie przy dworcu, nauczyciel plastyki w technikum kroju i szycia ? że oni wszyscy poświęcają swój czas i energię na coś, co nie przynosi zysku, pieniędzy, za co nie można sobie kupić telewizora, jeszcze większego niż dotychczas lub samochodu-składaka zza zachodniej granicy, jakiegoś volksa czy innej audicy. Kostek Fronaszko tłumaczył wówczas, że przecież na wędkarstwie, czy zbieraniu znaczków też się nie zarabia, a hobby jakieś trzeba mieć, żeby nie zgłupieć na starość. Wstydliwą prawdą o Stowarzyszeniu był fakt, że członkowie w różnych formach w gruncie rzeczy dotowali jego działalność i o wyjściu i to nie zawsze prostym deficytem nieopłaconej pracy. Może dlatego Karol nie lubił kiedy Kostek tak mówił i na boku przywoływał serdecznego kolegę do porządku.
- Kurwa, literatura to nie jest hobby Kostek, to nie jest zbieranie znaczków, żaden filatelista nie zmienił na jotę słów i fraz jakimi myślisz Ty i ja ? mówił z trudem pilnując odruchu zamykania oczy, gdy przychodziło mu mówić o rzeczach ważnych i istotnych, w końcu to jeszcze nie ten etap, żeby zamykać oczy gdy się mówi, no nie ten, nie jestem żadnym kapłanem, myślał, ale coś silniejszego wyrywało się z niego na zewnątrz i kazało jednak odciąć się od widomej części świata, wtedy lepiej widać to, co istotne. ? Żaden wędkarz nie ułożył żadnej klepki w twojej czy mojej głowie, na gram nie zmienił mojego patrzenia na świat, nie zmusił osoby trzeciej do refleksji. Hobby jest egotyczne, skupione na robieniu sobie dobrze, a literatura jest z natury nastawiona na sens, znaczenie i wykuwanie go we wspólnocie, spójni, o bardziej zaawansowanych światach nawet nie chcę Ci teraz mówić, ale nie mów mi kurwa, że jesteśmy klubem hobbystycznym. Mickiewicz nie jest ważnym dlatego, że był wędkarzem a Norwida cenimy nie z tego powodu, że kolekcjonował ogryzki jabłek, zakładając, że w ich czasach słowu hobby cokolwiek odpowiadało, zdaje się, że to się nazywało kolekcjonerstwem. Nieważne. Literatura to nie hobby, albo nie tylko hobby.
- Byłoby tak, gdyby ktokolwiek nas czytał ? rzucił się Kostek niemal zachłystując się pianą z piwa za dwa osiemdziesiąt, najtańszego w mieście, sprzedawanego tylko w lokalu należącym do szefa koła miejscowych nazistów ? a kurwa nikt, albo prawie nikt, nas nie czyta Karol, obudź się, to hobby, dokładnie takie jak składanie modeli kartonowych, tylko bardziej mętne, bo ładnie zrobiony model można pokazać na wystawie, a ja i Ty te swoje wierszyki, możemy sobie w dupę wsadzić, stary.
- Nie masz racji ? tutaj Karol mimowolnie jednak zmrużył oczy i podniósł głowę tak jakby mówił lekko ponad swoim rozmówcą, ponad stolikiem na którym stały dwa kufle piwa, ponad światem widzialnym ? i nie będę ci zalewał o mocy sprawczej słów, które mają tę siłę, chociażby dlatego, że są powiedziane, nie mówiąc o tych, które zostają zapisane. Ale nie masz racji, fakty są przeciwko Tobie my deer ? Karol świadomie przekręcał i sztucznie akcentował angielskie słowo, aby brzmiało bardziej jak ?deer" a nie ?dear", przecież obaj byli jeleniami ? bo jednak wydajemy się w nakładzie małym, ale powyżej tysiąc sztuk i jednak ktoś w Polsce to kupuje, widzę protokoły zwrotów, kiedy odsyłają nam niesprzedane egzemplarze. O, w Sandomierzu w jednym kiosku schodzą co numer te same trzy egzemplarze. We Włodawie jeden. W Warszawie sześć. To niedużo, szczególnie, że żeby wpuścili Cię do Sandomierza musisz obstawić całą resztę kraju, ale ktoś to kupuje co numer, a nie wychodzimy regularnie jak pismo ?Świat Kolei" czy ?Twoja komórka", ktoś sobie zadaje trud i jest cierpliwy, czeka na kolejny numer, kupuje go i zakładam że nawet czyta.
W Karolu coś mocno protestowało przeciwko traktowaniu pisma jako towaru, butów, paczki kawy, żarówki, listwy podłogowej. Zawsze, gdy czytał zbiór wierszy (a nie ?tomik" jak to infantylnie, niepoważnie nazywali nawet poważni ludzie z tytułami profesorskimi) wierzył, że to jest podanie się drugiego człowieka. Nie dosłownie, nie w pełni, nie jeden do jednego, ale czuł, że ma do czynienia z jakimś homonkulusem, którego tamten człowiek, piszący wiersze wysłał na przeszpiegi do świata, innym na spotkanie, przeciwko samotności a zarazem w niczym nie mącąc najgłębszej ludzkiej ciemni i pełni. Brzydził się wyrzucaniem na śmietnik instrumentów muzycznych i nie znosił widoku wyrzucanych książek. Gdyby go zapytać, to dopowiedziałby, że książkom należy się pogrzeb tak jak ludziom, albo prawie jak ludziom. Szczególnie takim książkom, szczególnie takich ludzi w świecie, gdzie poezja coraz mniej kogokolwiek obchodziła, a w każdym razie obchodziła grupę ludzi tak rozproszonych, że niezdolnych do samoorganizacji w jakiś kształt samoobrony. Pogrzeb, nagrobek i znicze pamięci i jednak jakaś kamienna stela, inskrypcja, kamień z Rosetty.
Właśnie o te książki, pismo ze zwrotów niesprzedanych egzemplarzy teraz szło, na tym wysypisku. Ponieważ poświęcali swój czas, energię, wiedzę, żeby za darmo albo za dopłatą, za wyszarpane tu i tam dotacje, które czasem były w stanie pokryć koszty druku i inne koszty, których decydując się na robienie pisma literackiego ? nawet nie podejrzewali ? nie zgadzali się na to, żeby niesprzedane egzemplarze szły od razu na przemiał. Każdy pomysł wydawał się lepszy niż makulatura. Niesprzedane egzemplarze, z trudem odzyskiwane od dystrybutorów były na przykład rozdawanie przy imprezach, infantylnie przezywanych ?wieczorkami", co niezmiennie irytowało Karola podobnie, jak ?tomiki" zamiast ?zbiorów wierszy". Ale rozdawnictwo, chociażby najbardziej szczodre nie rozwiązywało problemu tym bardziej, że nikt nie pomyślał nigdy o literaturze w kategoriach masowo-wagowych i nie wziął pod uwagę, że wydanie pisma w nakładzie dwóch tysięcy egzemplarzy czyni dwie tony papieru z którymi ani się obrócić, ani do samochodu osobowego załadować ani na rękach wnieść na czwarte piętro plomby ratusza, gdzie mieściła się siedziba Stowarzyszenia. Dwie tony, które trzeba odebrać z drukarni, przesortować, rozłożyć na palety kupione wcześniej od Zygmunta Mamro, zafoliować, wystawić list przewozowy (najczęściej za swoje prywatne pieniądze) i wysłać do magazynów dystrybutorskich, skąd już w mniejszych paczkach pismo trafiało do kiosków, na stacje benzynowe, dworce kolejowe i autobusowe. Część z tych dwóch ton wracało w części, jako zwroty na innych zupełnie paletach, które trzeba było rozładować, a często jeszcze odebrać z rozdzielni dystrybutora gdzieś w jednym z okolicznych większych miast czy przy pobliskiej autostradzie, bo kurier kosztował więcej niż prywatny samochód jednego z redaktorów. Lokal Stowarzyszenia nie był w początkach istnienia duży, czternaście metrów w budynku magazynowym tuż przy dworcu PKP, zwykła kanciapa dwa na siedem metrów z zakratowanym oknem wychodzącym na skwer przed blokiem socjalnym zawsze gęsto zasranym przez osiedlowe pieski. Pierwsze trzy numery jakoś się mieściły w stertach od podłogi po sufit i upchnięte po wszystkich szafkach a także po domach redaktorów. Ale przy piątym numerze, który zszedł trochę gorzej niż poprzednie ? redaktorom zaczęła zaglądać w oczy wizja sprasowania żywcem niczym pod górotworem w jednej z kopalni kotliny wałbrzyskiej. Wyrzucić żal a trzymać nie sposób. A kiedy zarząd miejskiej spółki samorządowej pokazał Stowarzyszeniu drzwi i po licznych interwencjach na szczytach udało się wyjednać tanio zastępczy lokal na samym dachu socjalistycznej plomby przyczepionej do ratusza ? doszło jeszcze widmo zarywających się stropów i lotu całej redakcji z czwartego piętra przez zamknięte poselskie biuro partii ?Samoobrona", gabinet dentystyczny i sekretariat dwóch skłóconych związków bojowników o wolność, demokrację oraz rewindykację ziem zabranych. Wtedy uznali, że jednak coś trzeba zrobić.