czwartek, 21 listopada 2024

,,r wisniewskiTrzeba było dłuższej chwili żeby Karol dostrzegł co trzyma w ręku operator wózka widłowego w otwartym geście, wsparty jedną nogą na stopniu pojazdu, pochylony ku niemu, jakby chciał się czymś podzielić, drugim śniadaniem, papierosem, łykiem zimnego piwa.

 

ROZMOWY PRZY WYRĘBIE POEZJI INACZEJ. NARODZINY PROZY W ŻYCIE

W roztargnieniu szarpiący za zacięty zamek bagażnika chciał już powiedzieć, że dziękuję nie palę od wielu lat, ale to coś błysnęło niczym dyjament w popiele, a operator rzucił jeszcze raz ni to pytanie ni to zaproszenie:
- No, no da się...? Da się...?
- Ale co da się?
- No nie mogą być ofoliowane, jak Pan metale oddaje to też Pan nie miesza kolorowych i zwykłych nie, no...
- Ale Panie ja się zerwałem z roboty a tu nie dość, że każda paczka ofoliowana to jeszcze każdy egzemplarz z osobna, bo to z książkami szło, jak to Panu teraz.
- No a co ja mogę ? rzucił operator ? się da się to się da ? tutaj znowu potrząsnął ręką wyciągniętą w stronę Karola w której trzymał, teraz widać to było wyraźnie, nóż kuchenny, z ząbkowanym ostrzem, jak do chleba albo mięsa.
- Ale, co ja mam to robić teraz? Nikt mi nigdy nie mówił a ja, wie Pan, pierwszy raz tutaj ze stowarzyszenia ? Karol kłamał, bo nie był to pierwszy raz, a już na pewno nie pierwszy raz w miejscu podobnym do tego jako redaktor, prezes i ogólnie osoba niezastąpiona, ludzki klej, glej lokalnej kultury, żywiący sobą okoliczne dopływy, zbiorowiska ludzi z przerostami szarych komórek, ludzi-mutantów, pogrobowców katastrofy genetycznej, która nastąpiła, gdy ktoś wmówił ludziom, że są czymś więcej niż kopulującym przewodem pokarmowym. Stowarzyszenie i jego działalność wydawało się czasem być bardziej znane portierom nocnym, kurierom firm przewozowych, marketingowcom firm dystrybucyjnych gdzieś daleko w jakichś Warszawach, Łodziach i Poznaniach niż lokalnej elicie intelektu. Karola i jego kolegów znał dobrze Zygmunt Mamro, prowadzący przy obwodnicy miasteczka skład palet drewnianych, zaraz obok dławiących wyziewami odstojników melasy z pobliskiej cukrowni. Znał ich i wiedział, kiedy do niego przyjeżdżali, chociaż nigdy nie byli u niego dwa razy tym samym samochodem i nigdy w tym samym stanie osobowym. Ale wiedział, że to oni, cudaczny widok zajeżdżającego na pełen rozbełtanego błota plac przed składem używanego samochodu osobowego, najczęściej z segmentu ?mały, kompaktowy, połatany" zwiastować mógł tylko poetów z miasteczka opodal. Wychodzili z samochodu, trochę niepewni, próbowali wcisnąć na pamiątkę egzemplarz ofoliowanego pisma literackiego, z niejaką dumą, ale i zakłopotaniem. Zygmunt też z niejakim zakłopotaniem brał od nich ów ofoliowany egzemplarz, kolorowy na okładce, ładny prawie tak jak ?Pani Domu" z dołączaną płytą, uśmiechał się przy tym w przeważającej mierze bezzębnymi wargami i mówił wypuszczając dym z ?popularnego" bez filtra:

- O, nasi poeci przyjechali po pół dupy zza krzaka.
Wszyscy się śmiali, bo było z czego. ?Nasi poeci" w szczerbatych ustach Zygmunta brzmiało niemal nobilitująco, a humorystyczny akcent na końcu frazy zdawał się mówić, że spokojnie, nie zrobi im krzywdy ani psem nie poszczuje, bo z jakichś względów uznaje ich za równych sobie. Zarobek z tego był żaden a roboty dużo, bo poeci zawsze chcieli fakturę, bowiem z każdej złotówki musieli się spowiadać przed naczelnikiem urzędu skarbowego i Bóg wie kim jeszcze, a brali jedną a czasem dwie palety. Tylko poeci tak brali, nikt inny. Palety to się skupowało i sprzedawało na przyczepy, na tony, nie na sztuki. Mamro nie wiedział nawet ile liczyć za sztukę, a ci coś tłumaczyli mętnie, że muszą mieć ze dwie palety, bo pismo do dystrybucji wielkie firmy przyjmują tylko na paletach. Pismo ? ten kolorowy, zafoliowany motyl, co go Zygmunt trzymał w ręku nieporadnie, jakby to był stetoskop, skalpel, księga kodów sygnałowych marynarki wojennej, wielka księga szyfrów. I być może pismo po trosze rzeczywiście tym wszystkim było. Zarazem Mamro nie czuł z ich strony żadnej wyższości, ani nie czuł się wobec nich wyższy. Nic nie rozumiał z tego, co zawierały kartki tego, co dostawał od członków stowarzyszenia jako czułą łapówkę. Raz tylko pokazał to wujaszkowi Marianowi, gdy przyjechał na imieniny Marylki, żony Zygmunta. Wujaszek Marian był nieco starszy, podupadły na zdrowiu po pracy w kopalniach wałbrzyskiego, tam gdzie nie było kombajnów, ale węgiel się wydobywało ręcznie, jak sto lat temu, na kolanach. Marian trzymał się prosto, z głową podniesioną lekko do góry, jakby nie spędził dwudziestu lat na kolanach czując na plecach dotyk górotworu gotowego sprasować go w jednej chwili drobnym tąpnięciem, którego nie zarejestrowałyby najczulsze sejsmografy. Ręce miał zawsze lekko przyczernione, jakby niedomyte a drobinki czarnego, kopalnianego pyłu zawsze skrzyły mu się zagłębieniach porów na nosie, policzkach w kącikach oczu oznaczonych kurzymi łapkami, od wiecznego, lekkiego uśmiechu skierowanego nie za bardzo wiadomo do kogo. Bywał częstym gościem rozlicznych imprez kulturalnych kotliny Wałbrzyskiej i Kłodzkiej, bywało że z Głuszycy, gdzie na starość zamieszkał, szedł na piechotę o wiosennej grudzie wiele kilometrów do Nowej Rudy, Radkowa, autostopem do Kłodzka i nie miał wiele do powiedzenia, ale czuł przemożną potrzebę bycia wokół tych słów wypowiadanych przez tamtych ludzi. Wuj Marian zobaczywszy u Zygmunta pod stolikiem w pokoju telewizyjnym pismo, zajrzał do niego i został tak przez ładne pół godziny, a w telewizji mecz właśnie leciał, gościom ciasto podawano, sernik wiedeński jaki Marylka upiekła, zaraz potem kawusia, jakiś kielonek a ten ci jeszcze za książkę co przy piśmie leżała z wierszami jakiegoś młodego chłopaka, według notki biograficznej ? z Kolbuszowej na Podkarpaciu, gdzie nikt normalny z rodziny nigdy nie jeździł (co innego do Mielna czy Łeby nad morze, to tak). I masz, kolejne pół godziny tak w milczeniu kartki przewracał. Wreszcie Zygmunt siedzący naprzeciwko rzucił dyskretnie:
- Wujo, zje coś, napije się? Marylka sernik upiekła...
Ale Marian jakoś nawet nie podniósł wzroku co nieco Zygmunta zmieszało, ale widząc, że wuj trzyma pismo, poczuł się w obowiązku coś powiedzieć:
- No, to tacy nasi poeci tutaj towarzystwo mają, cy cuś...
Wuj Marian nawet nie podniósł wzroku znad kartek małego, białego tomiku w formacie A5 z dużym znaczkiem jakby wyjście ewakuacyjne. Wydobył z siebie tylko coś jakby ?acha" lub ?uhm".

- A palety u mnie na zakładzie kupują, co ja z nimi mam... ? dorzucił Zygmunt a wuj Marian nic z tego sobie nie robiąc, widać przeczytał do ostatniej strony, podniósł głowę i spojrzał w górę jakby w miejscu umocowania żyrandola świeciło słońce. - ... no to ja im sprzedaję, nie, jedną, dwie, jak pół dupy zza krzaka, a oni mi dają to, że to niby u nas w mieście wydawane, ale ni chuja nic z tego nie rozumiem... a tu widzę wujo coś ten teges...?

Wuj Marian spojrzał na Zygmunta Mamro z tym swoim lekkim uśmiechem buddy i pokręcił przecząco głową.
- Nie, nie Zygmuś, to nie tak, ja też nic nie rozumiem ? powiedział tonem, jakby zwracał się rzeczywiście do małego Zygmusia wracającego z obitymi do krwi kolanami i popsutym rowerkiem prowadzonym za kierownicę, pokornym jak osioł ? tylko to chyba piękne jest, ja nie rozumiem, tylko oni piszą, a mnie się to chyba czasem śni. Tak, oni piszą, a mnie Śni się ? wiesz?

 

skup-makulatury-lublin-lubelskie

 

wisniewski na pasku