niedziela, 24 listopada 2024

r wisniewskiTo wszystko, ogarniam myślą i powierzam morzu, chmurom, słońcu, oknu na świat, główkom portu, a za nami Zakrętowi Pięciu Gwizdków.

 

Popatrz, mówię: tutaj ta oto latarnia ślady ma jeszcze po pociskach z jedynej armaty na Westerplatte, jaką przeszmuglowano do polskiej placówki by zdradziecko móc się bronić dni siedem, gdy ustawa przewidywała godzin dwanaście. Strzelali w nią bo (popatrz, proszę, w drugą stronę z wysokości promu, co prawie tak wysoki jest jak ta latarnia) nie było obelisku i kopca, płaskie to wszystko było, a strzelec u góry widział każdy ruch i siekał seriami po starodrzewie. Więc łupili z tej jedynej armaty zdradziecko w pancernik na Zakręcie Pięciu Gwizdków, ale wiedzieli, że nie wskórają wiele, więc zmienili cel. A pancernik miał dział tyle ile bezręki górnik w hełmie z bakielitu i strzelał okrutnie, chociaż jak powiadali ? większość pocisków przenosiła nad łachą piasku i trafiała gdzieś w morze za łachą. Nie mógł tak nisko opuścić tych swoich dział, bo strzelania z takiej odległości z takich armat do tak niewielu ustawa też nie przewidziała i nie dało się tak nisko opuścić luf, by strzelać do ludzi, jak do much. I w ogóle wielu rzeczy tam nie było, wielu osób tam nie było, jak to zawsze u nas. Prażył więc pancernik o świcie i nie było tam Kmicica, iżby ? wystaw sobie waćpanna ? z kiszką wypełnioną prochem, który odpalając wydał dźwięk, jak otwierana puszka piwa, podgardle armaty rozerwał i nie było też tam chociażby jednego Szweda, a szkoda, bo może by się szło jakoś dogadać. Ale to już znika, iż czytane pędem. Zatoka, z obu stron plaże i statki na uwięzi. I wtedy mówisz coś do M. o światłach przepisanych tym, którzy na morzu, szczególnie temu, co idzie w kierunku Gdańska małemu zbiornikowcowi, gdy trochę z boku, u góry, po prawej stronie słyszysz zdecydowany, lekko podniesiony głos, jakby oddech brał ktoś, przed bitką:

- Skąd to wiesz?!

- Co?! ? pytasz się już zły i widzisz obok twarz kobiety zionącej zapachem trawionego na pusty żołądek piwa. A zatem jeszcze nie pijana, ale na pewno już nie trzeźwa, a przy tym tak smutna i brzydka, jakby była kartoflem rzuconym jesienią w matnię piwnicy i niewydobytym przez kolejnych wiele miesięcy.

? No skąd to wiesz?!

- Ale co skąd wiem?

- No mówisz, że wiesz, a nie wiesz... no... nie masz racji, mylisz się, on ze Szwecji płynie... Tak, tak smutno... ? mówi ogromny, żeński kartofel, chociaż nikt nic nie mówił o nastroju ? Ja też tęsknię, rodzinę zostawiłam, pożegnałam... ładnie tu ... , w Polsce tak nie ma, ech, ale nic to... zaraz pójdę na dyskotekę, napiję się... i przejdzie mi, na pewno.

Z pewnym przestrachem należałoby pomyśleć o tym, jakie mogłyby być efekty dyskotekowego szału kobiety tych rozmiarów i w takiej desperacji poszukującej zapomnienia. I jak tutaj dojść do ładu z tym światem, miejscem, czasem, prawdą czasu i prawdą ekranu. Mówisz kobieto, że w Polsce tak nie ma, niczym promowa Kasandra, kiedy jako żywo, nawet żeśmy nie wypłynęli z Zatoki Gdańskiej, a więc znajdujemy się w Polsce w każdym razie w pasie wód terytorialnych RP. Kochasz i uciekasz od tego co kochasz, tęsknisz, chociaż wcale nie jest tak ładnie, jak po tamtej stronie, a gdy wracasz już nie czujesz radości tylko coś jak złość, aczkolwiek ponad wszelką wątpliwość jest to szczera gruda zohydzenia, o tyle znośna, że łykana u siebie we własnym sosie. No bo co do cholery tak skrzeczy? Podniośle, wyraziście zupełnie, jak słyszana nie jeden raz skrzecząca w urzędowym telefonie polska baba, polska żona jakiegoś Ormianina czy innego Azera, co to wyjechali razem do Szkocji, Belgii, Holandii robić tam kebab, albo haczapurii za bliższe sercu Euro, skoro jesteśmy już w Europie. Klucznik zasłonił lica, znam, znam głos ten ? to jest Targowica! A prom łączy morza dwa brzegi, daleko i szeroko jako zdarzeń szeregi, więc wspomnij, wspomnij że było to w czasach, gdy było się urzędnikiem imigracyjnym Państwa Polskiego. Powiedzmy szerzej: było się urzędnikiem mianowanym, czyli tym z lepszych, etosowym urzędnikiem, urzędnikiem anty-piernikiem, mianownikiem ? jak mówili koledzy, co trochę zazdrościli a trochę patrzyli z przestrachem bo rzekoma dożywotniość tej funkcji, brak łatwej możliwości zwolnienia (bo zwolnić można każdego, szczególnie jak bezpartyjny i wódki nie pije z kim trzeba, czy o zgrozo, nie pije wódki z nikim) i przepisany mianownikowi powolny, ale stały awans mówiły milcząco o tym, że my wszyscy w tym piramidalnym bunkrze sonderkomando der nicht byliśmy, jesteśmy i zostaniemy razem z duchem gauleitera Hanke i jego podkomendnych. Tak, to wszystko obejmuję i powierzam w prostym geście ziemi. Tej ziemi. Uwierzyłeś zatem ? och, co za naiwność i brak wyczucia realpolitik ? że ?urzędnik mianowany" znaczy coś innego niż ?biurwa", że przyniesie coś innego Tobie, krajowi Twojemu, niż to co zazwyczaj przynosi. Bo przecież urzędnik mianowany, jest częścią służby cywilnej, czyż tak, a służba ta ma służyć cywilom, obywatelom.

 

z4697724Q

 

Potrzebowałeś lat aby zrozumieć, że bycie urzędnikiem Państwa Polskiego to zajęcie tak pouczające, że aż prosi się o szerszą, epicką formę, wzbogaconą analizą stanu postokolnialnej duszy, która kiedy tylko znalazła się wreszcie we własnym domu, nie stój nie czekaj, co robić, pomóż, natychmiast zaczęła nabierać do niego starego obrzydzenia oraz czegoś na wzór złości i ruszała hen w poszukiwaniu nowych pejzaży. Ale wszędzie gdzie się ruszyła ta duszyczka głupiutka i krągła, jak półdupek wielkiej Polki na promie z herbem Gotlandii na dziobie i portem macierzystym w Nassau na rufie, czy też na innym trampie, transatlantyku, niszczycielu ?Grom", ?Garland", ?Orkan" ? niosła ze sobą siebie samą, nieogoloną, nawet, gdy była ogolona, smutną, nawet gdy była wesoła, pełną pogardy dla wszystkiego co inne i braku szacunku dla tego co swoje. To wszystko kiedyś nadejdzie, odnajdą się protokoły przesłuchań, tabele Excela i emaile przełożonych, ślady na ścianach, koszulach, drzwiach od tłustych służalczych ślipek panien, żon przedsiębiorców, byłych policjantów, prezesów spółek skarbu państwa, potrafiących być tylko żonami prezesów spółek skarbu państwa, posyłanych do pracy tylko po to, by były posłanymi. To wszystko wróci, i obnaży konkubiny dyrektorów departamentów wciśnięte tu i ówdzie z szpary więźby dachowej, asystentów wyższych kapłanów zaszytych, jak wszywki esperalu w spokojnych zatokach urzędów, dorabiających ideologię do swojej zbędnej obecności, nie rozumiejących tego, co akurat byłoby niezbędne. I powrócą twarze ludzi, którzy chcieli coś robić, ale gnili powoli, latami, aż pękały im więzadła gdzieś w karku, plecach i zaczynali się garbić, chować głowę w ramiona i zaczynali przypominać ludzkie pajęczaki, wiecznie pochylone, z bardzo długimi rękami; a także tych, którzy chcieli po prostu przetrwać, bo poza burtą gmachu nie było dla nich suchego lądu i trzymali się tych burt, nawet gdy załoga gmachu waliła w te ręce zbielałe od ściskania burt od tej strony skąd szedł wir, prąd przemian. A załoga biła wiosłami, bosakami, a tamci trzymali się tym mocniej aby żyć, przetrwać bo przecież każdy chce żyć a miejsca dla wszystkich nigdy dosyć. Więc jaki to był ten głos? Niemiły, wysoko postawiony, z przesterowanymi sopranami, niedociągniętym środkiem i zupełnie zgaszonymi tonami niskim ? niemal jak wszystkie polskie głosy załatwiające coś przez telefon. Zawsze na wszelki wypadek lekko podsterowane, jakby osoba po drugiej stronie była nieuchronnie przygłucha, tępa albo jakby ważny był sam fakt rozmowy przez telefon. Tak właśnie, jakby dla społecznej pozycji rozmawiającego fakt rozmowy przez telefon komórkowy oznaczał windowanie się, znaczenie, sprawowanie jakiegoś upojnego władztwa nad przestrzenią dwójnasób ? tutaj i tam. Tutaj, gdy wszyscy w promieniu głosu muszą cię słyszeć i uczestniczyć w godnym zapewne pozazdroszczenia życiu i tam gdzie się kogoś głaszcze, albo poniewiera, kogoś kto tak samo lekko podnosi głos, tak żeby być między normalną mową a wrzaskiem. Co usprawiedliwiałoby ton ów podniesiony dla samego podniesienia a przez to wywindowania podmiotu ton podnoszącego, wylewarowania go w wyższy krąg polarny społeczeństwa? I czy tak rzeczywiście mogłoby być, że się lekko głuchło i tępiało odbierając cały dzień telefony w tym cyrku na kilku metrach kwadratowych przysłowiowego państwa taniego, jak chińska latarka z wyprzedaży w boliwijskiej dżungli w mieście Rurrenabnaque? O tym także jeszcze pewnie będzie mowa, bo to ładna i pouczająca historia ? lotnisko w Rurrenabanque i powrót do La Paz, pamiętaj zapachy, smak wilgoci w powietrzu, śniadania na poboczu drogi, która nazywana była przez miejscowych ?highway", ale tylko dlatego, że była wysoko w górach i dlatego, że miejscowi osiągali tam wysoką prędkość. Zatem wracajmy poprzez prom, kartofla do tych łąk malowanych zbożem rozmaitem, do tych urzędów szarzejących przy tem. O urzędzie, jedyny w swoim rodzaju sarkofagu rozumności, mastabo charakterów, pełna papierów, pieczątek, jarzących się komputerów z panelami lcd, które jak to komputery z polskiego przetargu kupione zostały, jako najtańsze z za słabymi zasilaczami, wentylatorami ale wyśrubowanymi charakterystykami na jakich się znają urzędnicy, którzy się na niczym nie znają. O ty katafalku dobrych chęci, tronie pospolitego zglajszlachtowania, które słusznie kojarzy się ze szlachtowaniem, czyli rżnięciem i zarzynaniem, o ty labiryncie logiki, w którym wśród harmidru niewolników targających skoroszyty, jak bloki skalne na kolejne piramidy Cheopsa lśnią gwiazdy wybranych członów kierowniczych z tych części urzędu, w których są pionowe żaluzje, klimatyzacja i wymiana mebli co dwa lata. Och te gwiazdy wszystkich szczebli administarcji od gminy, miasta, powiatu poprzez marszałka, wojewodę i ministrów, wszystkich którym myliło się zarządzanie zespołem ludzi z byciem poganiaczem niewolników w Egipcie Dolnym w czasach XIII dynastii.

 

wisniewski na pasku