Pierwsza
noc w Buenos Aires. Dziwnie tutaj, myślę, tyle księgarni ale ani śladu Witolda
Gombrowicza, chociaż, jak wiemy z obserwacji Tomasza Pindla i Szymona Kloski,
jest to wybitna postać argentyńskiego panteonu literackiego.
Coś jest nie
tak, to jakaś fałszywa gęba być musi, pupa wielka, jak boskie Buenos. O nie,
trzeba to spenetrować, za homoprzeproszeniem.
I kładę ja głowę do poduszki, gdy uszy mi dygają, bo w kablowce ciągle
"Vamos, Vamos Argentina", chociaż do meczów mundialu chwila jeszcze,
jako taka. I oto śni mi się Miłosz Czesław w pełnej krasie, chyba w okolicach
słynnej Miejskiej Biblioteki Publicznej w Nowej Rudzie, przy ulicy Bohaterów Getta
5, stojąc na wprost ratusza w Nowej Rudzie, na prawo w górę, na rogu chyba był,
lub jest jeszcze, bar mleczny.
Budynek jest
z czerwonej cegły, jak zwykle, a Miłosz jest w czarnym fraku, jakby właśnie
Nobla odebrał. Stoimy na wyboistych kocich łbach prowadzących w dół, na
podwórko za biblioteką, na parking tamtejszy. Miłosz Czesław zaraz się gdzieś
uda, bo przecie spotkanie autorskie skończone i on na pewno zaraz gdzieś jedzie
dalej, ów przysłowiowy nasz poeta. Bo kiedy ktoś chciał dać przykład czegoś w
poezji to mówił mniej więcej tak: „wiersz Miłosza może mi to albo tamto, a
wiersz debiutanta może mi owamto albo siamto". Ale ten Miłosz Czesław w
osobistym obejściu jest miły, myślę sobie, stoi z nami i gada, zupełnie jak
człowiek, i czuć wyraźnie, jakby to powiedział 20 lat temu noworudzki poeta,
Zygmunt Krukowski, że „nie idzie tego rozerwać". Tej sytuacji znaczy,
granicznej, z Miłoszem Czesławem i mną, i nami, na podjeździe z nierównych
kocich łbów, za biblioteką w Nowej Rudzie. I nagle ów Czesław spogląda na mnie
i zwraca się wprost:
- A wie Pan,
Panie Radku, że to chyba niedopatrzenie w historii literatury polskiej, że nie
ma w niej naszych owocnych, wieczornych rozmów na rożne tematy!
No, myślę,
dziadzio pojechał po całości, muszę mu przerwać, bo przecież wszyscy wiemy, że
Miłosz Czesław już nie żyje, to raz, i nawet jeżeli tutaj coś do mnie mówi to
albo ja też już nie żyję, albo on zaraz umrze, żeby bilans Miłoszów żywych i umarłych
zaczął się w końcu zgadzać. Ale ów Czesław zupełnie nie zrażony ciągnie dalej:
- Panie
Radku, mnie się wydaje bliskie to co Pan pisze o tych Żydach, Cyganach i wie
Pan, to jest wielki temat, odtrącony...
A ja myślę,
że już wiem, Miłosz mnie myli najzwyczajniej z Jerzym Ficowskim, którego szanuję,
ale jako żywo nim nie jestem i nawet nie wypada żebym dłużej się pod niego podszywał.
Raz, że to zacna postać, dwa, że też nie żyje, więc nie ma się jak wybronić z
tej mojej milczącej, czczej i głupiej uzurpacji. Więc mówię cicho:
- Panie Czesławie,
chyba nie ma już co z tym zrobić, tak się stało i już, ja jestem tutaj, Pan
tam, a te słowa, cóż mogą, cóż mogą...
Pomyślałem:
zajarzy może, że ja z tych Herbertowych Chłopców raczej, niż z willi
Iwaszkiewicza, ale ten niezmącony zupełnie mówi dalej:
- Ja
wszystko wiem Panie Radku, wszystko rozumiem, ale powiadam Panu: nasze rozmowy
powinny jednak mieć miejsce, powiedzmy w czwartek co wieczór, co Pan na to? Nie
przeszkadza Panu? To znakomicie!
I uśmiecha się znad tej swojej koziej bródki, którą nosił w ostatnich latach
swojego życia, zawija smokingiem i odchodzi w siną dal podwórka za biblioteką w
Nowej Rudzie.
Buenos
Aires, 10 czerwca 2010 r.
Radosław Wiśniewski
http://www.jurodiwy-pietruch.blog.pl