piątek, 19 kwietnia 2024
radek_wisniewskiOdzyskanie, oznacza mieć coś od nowa, odebrać własność, która się słusznie należała. Mój korzeń na tych ziemiach liczy około sześćdziesięciu lat, wywiedziony z ziemi kresowej, przechowany nad Irtyszem, zahartowany w tamtejszych mrozach, wyszlachetniony na diecie z zupy z pokrzyw, spasiony na wiadrach pełnych ziemniaczanych obierzyn.



Ziemie Odzyskane. Jesteśmy tu przez chwilę i zaraz wracamy.

Zapytał mnie kiedyś nieznany mi ktoś
Czy ja go wyśniłem, czy wyśnił mnie on
To było tak dawno a ja dotąd śnię
Bojąc się chwili gdy ktoś zbudzi mnie
I czy jeśli się zbudzę a on będzie tkwił
To czy on będzie mną i czy ja - będę nim

[VooVoo „Snopowiązałka]

 
1.

To problem przybłędy - roztrząsanie nazewnictwa, imion gór i rzek wywiedzionych z czasowo obowiązujących frazeologii, dialektu zmieniającej się władzy. Przybłęda -ktoś nie stąd, nie-rdzenny, nie-oczywisty a skoro tak, to i dla niego nic nie jest oczywiste, jest tutaj przez chwilę i zaraz znika. Tak powiedział przyjaciel, nieświadomy tego, że ujął przybłędność i przygodność w lapidarnej frazie, rzuconej niby to na powitanie, niby to by oznajmić tak zwany „gry plan" na najbliższe kilka chwil, kiedy wsiadłem do jego samochodu a wokoło był Wrocław. Zadomowiony nie ma potrzeby ani konieczności wątpienia, czy też raczej powątpiewania. Wątpienie jest procesem budzącym poważne drgnienia serca i sumienia a powątpiewanie, będące udziałem przybłędy - to zaledwie zadra w rozumieniu małej, ciasnej doczesności. Mieszkamy na ziemiach odzyskanych, odwiecznie naszych i nareszcie odwiecznie odzyskanych - takie credo wbijano mi do głowy kilkanaście lat. Odzyskanie, oznacza mieć coś od nowa, odebrać własność, która się słusznie należała. Mój korzeń na tych ziemiach liczy około sześćdziesięciu lat, wywiedziony z ziemi kresowej, przechowany nad Irtyszem, zahartowany w tamtejszych mrozach, wyszlachetniony na diecie z zupy z pokrzyw, spasiony na wiadrach pełnych ziemniaczanych obierzyn. Nie wiem jednak jaka ciągłość roszczeń występuje pomiędzy tą ziemią a moimi przodkami, których widzę na sztywnych tekturkach zrudziałych zdjęć. Twarze mają szerokie, spłaszczone nosy, wystające kości policzkowe, kościec masywny jak rasowi mieszkańcy stepów. Kto te ziemie odzyskał i na jakim to fundamencie oparł swoje prawa?  Czy prawowici dziedzice - bo zakładam, że tacy istnieli - wydając ducha u progu XVII wieku[1] mieli chociażby mgliste przeczucie, że przyjdzie po nich pokolenie, które upomni się o ich prochy i będzie mówić o odzyskaniu?

2.

W literackiej polichromii Henryka Wańka Finis Silesiae ów moment odzyskania, jest końcem świata, czytelnik nie widzi samego gwałtu na dwóch Niemkach - Brigitte i małej Luise - ale świat się kończy, to pewne, nie będzie już Śląska. Śląsk właśnie uchodzi z Breslau w tłumach uchodźców, na linii Odry do ostatniego boju szykuje się volkssturm i od razu deformuje się w bezkształtne masy przerażonych dezerterów. Krwawe dożynki będą trwały cały styczeń, luty, marzec a do dzisiaj przetrwają wśród legend tubylców, którzy przybyli latem 1945. Będą opowiadali, że kiedy przybyli, tam, na polu nocami pojawiał się niezniszczalny czołg, który atakował i znikał; że byli esesmani, którzy nocą uprowadzali dzieci w celu użycia ich do swoich niecnych, eugenicznych eksperymentów i znikali wśród nieodkrytych korytarzy i sztolni Włodarza, Walimia, Rzeczki, Osówki; że w Odrze widziano miniaturowe U-booty, do których nie dotarł rozkaz o zakończeniu działań zbrojnych i być może do dzisiaj tam trwają, gotowe wystrzelić torpedę w jeden ze statków białej floty. Nowa ziemia potrzebowała nowych mitów, organizacji i klarownego podziału świata na chaos i kosmos. Więc w umyśle miejscowych to, co było przedtem, to był chaos, niejasny, nieprzewidywalny twór czasoprzestrzenny z którego wychodziły stosy trupów zasypanych jakoby we wnętrznościach Gór Sowich. Kosmos był nawiedzany przez niedobitych esesmanów, zaginionych generałów, tajemne bronie, niewyjaśnione zaginięcia. Tylko, że to my, nasze przybłędne historie dla bohaterów Henryka Wańka są ową nicością, która nastąpiła po zgwałceniu Śląska. To nas nie ma, my jesteśmy ta złośliwą formą chaosu, alergenem przyniesionym wschodnim wiatrem.

3.

Podobnie w tetralogii Marka Krajewskiego, koniec niemieckiego Breslau, to koniec świata. To, co wydarzyło się później jest bladym wspomnieniem mięsistej przeszłości, która ma nazwy prawdziwe, budzące czytelnicze zaufanie. Nazwy zastępcze są wymienione na końcu książki, żeby przybłęda wiedział co i gdzie się działo; gdzie jest jego miejsce. Świat już był, to co jest teraz, jest zaledwie spazmem pośmiertnym, imitacją, symulakrum. „Festung Breslau" będące ukoronowaniem cyklu o mieście , którego nie ma, pokazuje jak rozpada się Eberhard Mock i jak paralelnie do niego rozsypuje się stary świat, który był grzeszny, nieczysty, przeżarty dekadencją, wystawiony bezwiednie na łup barbarzyńców podobnych rześkiemu oficerowi Bezpieczeństwa Publicznego, którego postać zdaje się zaciskać klamrą obie strony narracji.  Jakim jednak zepsuciem nie opisywać tamtego świata on jeden wydaje się prawdziwy a nie to co nastąpiło po tym, nie warte szerszych opisów. Po Breslau pojawiła się jedynie wirtualna imitacja Lwowa. Wrocław to ciągle jeszcze jest wyzwanie, zadanie, karkołomna sztuczka tożsamościowa. Może kiedyś się uda.

4.

Tymczasem z drzew w ogrodzie, jeszcze tylko orzech pamięta czasy kiedy w kuchni były dwa piece, beżowe lamperie i wielki biały kredens pachnący starym chlebem. W kuchni została jeszcze belka framugowa w miejscu gdzie były dwie spiżarnie, zawsze rozsiewające woń kawy zmieszanej z cukrem. Nie ma już podwójnych drewnianych okien, nie ma starych, szerokich drzwi wejściowych, trzy lata temu niemiecką starą karpiówkę zastąpiła nowa, trwalsza - chorwacka. Precyzyjnie wycięto zmurszałe żylaki starych rur, wycięto ze ścian purchle grzejników żeberkowych z bakelitowymi pokrętłami przy zaworach. Grób prapra-babci, Marii Koziuk na cmentarzu, nazwanym oficjalnie garnizonowym, zwany przez mieszkańców po prostu starym, sąsiaduje ze wszystkimi pokoleniami tej ziemi, odzyskanej i odzyskiwanej przez żywych, ku zapomnieniu umarłych Żydów, Czechów, Niemców, Polaków, Ludzi Radzieckich - którym ludzie co roku na zaduszki układają na pustych, bezforemnych betonowych nagrobkach krzyże z kasztanów. Obok forsycji rośnie mój świerk i ma już ładnych kilka metrów, za dziesięć, piętnaście lat, będzie dominującym drzewem w okolicy. On jest mój, sam go zasadziłem. Jest chociaż rośnie z korzeniami zapuszczonymi w odwrotnej stronie snu tej ziemi.

5.

Karol Maliszewski w Dzienniku pozornym a także w Próbach życia pisze o fenomenie dwoistości, współbycia jakby po obu stronach lustra. Oto wyimaginowany właściciel mieszkania mógłby wyjść z szafy i powiedzieć do piszącego ów dziennik pozorny „spierdalaj przybłędo", ale jest grzeczny i taktowny, nie zrobi tego. Żona mówi, że to dobrze, że lustro się zbiło, bo tamci patrzyli na nią z tego lustra. Gdzie indziej roi się dzieciństwo spędzone w domu, który w podwójnych ścianach (cóż za alegoria!) przechowywał oryginały arcydzieł literatury niemieckojęzycznej. Więc oni są, ale wstydliwie skrywani, jak ten Niemiec z powieści Olgi Tokarczuk Dom dzienny, dom nocny który przyjechawszy po latach w podróż sentymentalną umiera na zawał serca na granicy polsko-czeskiej. Ale nikt nie chce tego szwabskiego trupa, więc czeski patrol przerzuca trupa na polską stronę słupka, a polski, po kryjomu przenosi go na czeską, niech się bracia martwi martwią. Przeczucie, że czas, czasy wcale nie dostosowują się do ról wyznaczonych im w intersubiektywnym naukowym poznaniu, że przestrzeń ma drugie dno, trzy wymiary i czas zreplikowany - przecież to wszystko nie jest nowe.

6.

Odzyskać ziemię znaczyłoby zapewne oswoić ją z historią przybłędy, poszukać grajdoła w którym przybłęda mógłby zacząć stawiać namiastkę czegoś trwałego, na przykład czegoś na wzór szałasu. W moją historię osobistą musiałyby zatem wprowadzić się owe czerstwe postaci ze zrudziałych sepiowych fotogramów o rysach azjatyckich, bowiem oni stanowią pamięć osobniczą, oni mnie nieśli jako jedną z potencjalnych możliwości genomu. Zarazem bitwa pod Mollwitz, zgiełk ruszającej do natarcia austriackiej jazdy, okrzyki feldfebli uspakajających szeregi pruskiej piechoty, która od tego momentu zyska opinię najlepszej w Europie - to także powinno wejść w obręb tego co - jeżeli nie swoje - to przynajmniej nieobce, bliższe głównemu nurtowi. Jakby na przekór wizjom jakie snuć mogli w przyszłości Henryk Waniek, Marek Krajewski, nieopodal Brzegu książę Jerzy II Piast kazał wyryć po łacinie słowa:

Jedni budują dla nas,
my dla potomności


Nie zastanawiał się nad genetyką, kolorem oczu, włosów, wyznaniem, nie zajmował się nacjonal-bełkotem, bo ten jeszcze nie istniał. Tożsamość budowała się na prostym - „my tutejsze". Jerzy II miał coś ważnego do zrobienia. Stać go było na sentencję jakby jedenaste przykazanie - będziesz szanował pracę rąk cudzych, inni uszanują Twoją. Czy idea obywatelstwa jest w polskiej kulturze? Jest. Wyryta na kamieniu z Brzeziny i tu jest źródło otuchy, obietnica przystani dla ludów, które były tu przez chwilę, wiek, dwa, może trzy i natychmiast znikały.

7.

Jerzy Sosnowski w niedocenionej książce Tak, to ten w znacznym stopniu oddaje się fascynacji momentem przejścia, przeskoku między światami równoległymi, snu i jawy, nieciągłości albo też ciągłości inaczej, jaka dotyczy ludzkiego doświadczenia czasu. Jedną z figur przejścia, przemiany jest moment przejścia Kolbergu w Kołobrzeg. Zarazem jedną z największych tajemnic w tej narracji, jest współobecność przeszłości, przyszłości i teraźniejszości poprzez szczególność miejsca. Zapytany dlaczego wybrał na miejsce swojej powieści Kolberg/Kołobrzeg autor odpowiedział, że odpowiada mu metafora bycia przechodniem w świecie i trudno o bardziej dobitne jej uosobienie jak polscy repatrianci ze wschodu i innych części Polski na tak zwanych ziemiach odzyskanych. W ten sposób los przybłędów na ziemiach odzyskanych to już nie dzieje jakiegoś ludu w którym imiona nadaje się dziwne i trudne do wymówienia, ale prefiguracja losu człowieczego, może nawet Nowego Izraela. Odzyskiwanie ziemi staje się zaś już nie tylko drobną operacją na doczesności, ale wykracza poza horyzont tego tekstu.

8.

Jaki mógłby być wspólny mianownik przynajmniej części przybłędów mieszkających wśród tego dziwnego no-man-land, którego historii, podobnie jak historii krzesła, na którym Maliszewski spisywał  Dziennik pozorny - nie miał kto opowiedzieć? W rozmowach rozpoznawczych, ludzie mieszkający wzdłuż biegu Odry, szybko odnajdują się według tego, kto gdzie był latem 1997 roku, w jakiej pozycji przyjmował Wielką Wodę, z kim rozmawiał. Nikt ani wtedy, ani obecnie nie mówi, jakoby wszyscy byli wówczas Dolnoślązakami. Ale ludzie z dorzecza Odry tak się rozpoznają, obwąchują, rozumieją. Wielka Woda nie znalazła jeszcze swojego wyrazu w literaturze polskiej. Jakby ludzie się bali, że naruszą intymność, albo że obudzona mętna, wilgotna przeszłość - powróci. Lęk, że będzie tak jak w wierszu Tomasza Różyckiego z maja roku 1997 Jestem stamtąd:

 
Tej nocy Odra wstaje i chodzi po mieście,
Przystępuje pod drzwi i kładzie tam śnięte ryby
Budzimy się w wilgotnej pościeli.

Dopiero w łazience widać sine wargi,
Szlam we włosach, odkrztuszony muł.

 
Ciemna rzeka wychynie z legendarnych kanałów, sztolni, koszar, miast podziemnych, które drzemią pod naszymi miastami i nie pozostawi nic. A my będziemy udawać oddychanie, ruch, czynności życiowe pod wodą, jak w wielkim akwarium wystawieni na widok tamtych, którzy tutaj byli naprawdę, mimo że już ich nie ma.

9.

Kiedyś już pisałem o kancjonale jaki widziałem w rękach pewnego antykwariusza w Krakowie. Zawierał pieśni luterańskie, wydrukowany języku polskim aczkolwiek czcionką gotycką, typową szwabachą, w drukarni należącej do rodziny żydowskiej w mieście Brieg, w roku 1863. Chcesz usłyszeć bezgłośne klaśnięcie jednej dłoni? Przyjedź, weź do ręki i patrz. Wielka Woda, tak naprawdę jest jeszcze przed nami, ale niedaleko.

 
Radosław Wiśniewski
http://jurodiwy-pietruch.blog.pl
http://radek-kirschbaum.blog.pl



[1] Ostatni Piast z linii śląskiej umiera w Brzegu w roku 1675


wisniewski na pasku