Kiedyś sport mnie nawet trochę interesował jako widowisko. Nienawidziłem wprawdzie wuefu i wszystkich wuefistów, za wyjątkiem jednego, z którym szło sie dogadać, ale występy wirtuozów poszczególnych dziedzin sportowych - okej, to się oglądało jak balet, film sensacyjny.
A gdy chodziło o "naszych", no to wiadomo - ujawniała się cała gama zastępczych emocji.
A bo w dziejach ci nam dokopali, tamci okupowali, ale proszę w gałę tośmy im oddali chwacko.
Potem nadszedł rok 2008 i igrzyska w Pekinie. I pomyślałem, że to jest próg, którego nie przeskoczę. Nie mogę jednocześnie mówić #Free_Tibet i bez mrugnięcia okiem oglądać spektaklu legitymizacji zła.
Tak, bo wszyscy, którzy mówią by nie mieszać polityki ze sportem, a prym wiodą spasieni, tłuści tak zwani działacze sportowi, oczywiście sami mieszają politykę ze sportem i kupą hajsu i to jest okej, dopóki robią to oni. Kiedy ktoś mówi:
- ej szmaciarze, siedzicie w kieszeni zbrodniarzy i wspieracie ciulowe reżimy, bo dajecie im ocieplać wizerunek
To zaraz się okazuje że sport jest czysty jak ciało mistyczne kościoła katolickiego, a całe zło to jacyś krzykacze, którzy przypominają, że sport mógłby być (może nawet miał być), dziedziną pewnego szlachectwa ludzkości a nie tylko wyciskarką do szmalu.
Zatem Pekin 2008, potem Soczi, Moskwa, znowu Pekin, teraz Katar.
Nie ciskam się na ludzi, którzy nie potrafią sobie tego odmówić, mówię tylko, że ja owszem odmawiam sobie i mówię dlaczego. Jest to jedna z brudnych gier tego świata w których nie chcę uczestniczyć.
Że nie jedyna? Pewnie to kwestia skali hipokryzji. Nie hipokryzji jako takiej, mam 48 lat i wiem, widzę, że nie ma wielu zupełnie czystych obszarów życia społecznego. Szczególnie gdy się jest reprezentantem rasy białej z Europy to zawsze można takiemu coś zza uszu wyciągnąć.
Ale jak wspomniałem jest kwestia skali kontrastu i hipokryzji.
To między innymi dlatego skandale pedofilskie w kościele katolickim rażą o wiele bardziej niż gdy pedofila odkryje się w środowisku wędkarzy czy pracowników zakładów oczyszczania miasta. Bo jest coś takiego ja rozziew, kontrast i skala.
I skala zakłamania współczesnego sportu wydaje mi się wyjątkowo rażąca. I mówię - bawcie się beze mnie. Nic tym nie osiągam oczywiście poza gramem wewnętrznego spokoju, milimetrem łagodniejszego wewnętrznego rozdarcia. Chociażby dlatego, że pracuję w hurtowni dzięki której żyję ze sprzedaży rzeczy, które w 85% są made in P.R.C., a te co nie są to nie wiadomo czy nie zawierają komponentów made in China.
Wiele lat temu okazało się, że zupełnie spokojnie da się żyć bez wiedzy o klasyfikacji medalowej, bez wrzasków spikera, albo - co częstsze - grafomańskich popisów przed mikrofonem. No cóż, Tomasz Zimoch był i jest tylko jeden. Dla niego jednego warto było może jeszcze włączyć swego czasu PR1 w czasie jakichś mistrzostw, eliminacji.
Także wiedząc, że niewiele z tego wynika w skali globalnej - mruczę sobie, że przynajmniej tym spasionym szejkom i ich spasionym łapówkobiorcom nie będę nabijał oglądalności. Jest tyle ciekawych rzeczy do przeczytania, obejrzenia, posłuchania, zrobienia, że doprawdy oglądanie tej czy innej, tak czy inaczej kopanej piłki nie jest koniecznością, ale możliwością.
I można z niej zrezygnować bez szkody a nawet z zyskiem a zbiorowym emocjom dać się ponosić przy innych okazjach - bo tak, wiem, jakie to cholernie fajne, ta jazda na fali. Ale spójrzcie no mili, morze jest ogromne, fale potężne i niezliczone,
a łódka moja taka mała
i czas żeglugi krótki.
Żegluga to sztuka wyboru.
(Miało być życie, nie wiem skąd te żagle mi się wzięły.)
(Ci co mnie czytają dłużej niż 2 lata - wiedzę, was pozdrawiam dzisiaj szczególnie).