Matury, matury, matury. Matury przypominają mi nieco, ze swoją giełdą tematów maturalnych nasze środowiskowe coroczne tańce wokół nominacji do nagród takich czy innych.
Myśląc o maturze, ale też o systemie nominacji, którego krach chętnie bym ujrzał niebawem - myślę zawsze od strony korzyści, względnie braku tych korzyści dla mojego funkcjonowania jako autora tekstów nieoczywistych, hybrydowych, nazywanych czasem dla niepoznaki poezją. Myślę też o korzyściach lub braku korzyści dla małego, zarządzanego przy moim współudziale, lokalnego stowarzyszenia literackiego w mieście Brzeg.
Uświadamiam sobie im jestem starszy, że fakt, iż zająłem się w życiu pisaniem, a szczególnie pisaniem poezji, recenzji, krytyki, publicystyki literackiej - było (i chyba nadal jest) aktem rebelii wobec tego, na co wystawiło mnie nauczenia języka polskiego w polskiej szkole, osobliwie średniej. Kiedy myślę o tym jakiej literaturze staram się służyć, z jaką próbuję być za pan brat i siostra z kuzynem - widzę coraz mniej pomostów, kładek między mną a dziatwą szkolną, szczególnie tą, która bazując na tym, czego się ją uczy, czego się od niej wymaga - próbuje być za pan brat, pasierb i macocha - z literaturą, tak jak ją rozumie jakiś ponury kosiarz umysłów układający od lat program nauczania tak zwanego języka polskiego.
Sama nazwa przedmiotu - język polski - wydaje mi się bałamutne. Języka człowiek uczy się w domu, na ulicy, w codziennych sytuacjach, które wymagają tego języka. Jedni potrafią używać go lepiej, bo dokładają sobie ekspozycję na literaturę, filozofię, teksty specjalistyczne. Inni rozumieją go i używają prościej, w bardziej bazowej wersji, mniej się uczą, bo mniej go potrzebują - i tyle. Nie ma w tym nic złego.
Rozumiem, że szkoła może tutaj to i owo wyrównywać, dawać szanse, pokazywać możliwości, szczególnie na poziomie podstawowym. Dobra niech będzie nauka języka polskiego w podstawówce, ale może bez przesady? Może by już koło szóstej klasy rozchodziła się na naukę języka - jako szlifowanie kompetencji językowej, szczególnie gdy chodzi o ekspresję i na lekcje-konwersatoria o literaturze? Kompetencji potrzebnych do tego żeby napisać list do spółdzielni, wypełnić formularz w urzędzie, skomponować życzenia dla cioci, list do znajomego, podanie o pracę. Kompetencji by zrozumieć o czym jest artykuł w serwisie, umieć poddać jego treść bazowej krytyce, ocenić autentyczność, prawdopodobieństwo wydarzeń w nim opisanych, umieć odróżnić fakty, interpretację, ekspresje emocji autora czy autorki, element oceny i opisu.
Sama literatura jest zaś rozmową, spieraniem się, podsłuchiwaniem, podkradaniem, podmianą, przejęzyczaniem się, przejęzyczaniem innych, parafrazowaniem, przedrzeźnianiem, wkurwianiem, dawaniem upustu, szukaniem współbrzmienia, szukaniem oporu, szukaniem. I szukaniem sensu gdzieś na dnie. Jest grą. Jest szukaniem reguł gdzie ich nie ma, ustanawianiem swoich. I nie jest, nie musi być dla każdego.
Mam jednak wrażenie że ani za moich szkolnych czasów, ani obecnie uczęszczanie do szkoły średniej na lekcje tzw. języka polskiego nie jest zaproszeniem do tej podróży. No chyba, że tak, oczywiście, nauczyciel wybitny i zawsze rozpozna w mig nowego Gombrowicza w ławce, nową Świrszczyńską.
A co by się stało gdyby zrezygnować całkowicie ze sztywnej podstawy programowej w szkole średniej? Owszem, zostawić kanony lektur w wersji szczątkowej, historię literatury i sztuki wydzielić jako osobny przedmiot, żeby ludzie w liceum kumali że były takie i inne epoki, ale zupełnie skrótowo, żeby mogli sami wyruszyć w podróż w ich głąb gdyby mieli taką potrzebę. Jest przecież coś takiego jak muzyka, plastyka i historia, i wszędzie jakieś informacje o kulturze danej epoki się powtarzają, ale nigdzie nie układają się w całość.
A wtedy zamiast "polaka" byłyby na przykład w każdej szkole średniej konwersatoria o literaturze, gdzie każdy ma prawo głosu i wyrażenia swojej opinii, podzielenia się swoją fascynacją literkami. W zawodówce byłoby tej literatury mniej, w technikum mniej, w liceach więcej. Też jakoś normalne. Ale zasada pozostałaby ta sama.
każdy szpera sobie w kulturze, każdy coś przynosi od siebie, każdy ma prawo głosu, aby go uzasadniał, aby rozmawiał.
Zasadą byłoby, że każdy musi się wylegitymowac lekturą iluś tekstów w roku, ale bez dokrajania ich pod kanon. Trudno, niech to będą teksty, które czasem z bólem musimy przyjąć, ale może od rozmowy o tych tekstach będzie można pokazać komuś że literatura proponuje więcej, daje większe możliwości wyboru.
No bo, mili państwo, mamy sytuacje w której ludzie nie chcą czytać, odrzucają słowo pisane. Mamy sytuację w której ludzie nie chcą siebie nawzajem słuchać, a jedynie wygłaszają tezy lub repostują. Takie konwersatorium, jako element powszechnej edukacji, taka godzina czy dwie rozmowy dwa-trzy razy w tygodniu miało by wielki sens.
Ale musiałoby się zacząć od tego, że trzeba na nowo nauczyć się rozmawiać o tym co sie z nami, ze mną, z tobą dzieje kiedy czytam, czyli trzeba by na początek coś czytać. Cokolwiek. Niektórzy z tego "cokolwiek" poszli by dalej, inni nie. A teraz mam wrażenie, że dzięki wciskaniu omówienia "dziadów" w szóstej klasie podstawówki, szkoła polska usilnie pracuje nad tym, żeby nikt nigdzie nie szedł, tylko padł, tam gdzie stał albo udawał.
W nauce mimikry, udawania, konformizmu i hipokryzji szkoła w ogóle była niezła. Ta, którą wspominam z sentymentem większym - jak moje dwa licea i mniejszym - jak moje dwie podstawówki.
Piszę to jako człowiek, który nigdy nie strawił więcej niż 25% spisu lektur za dany rok, a jednak czytał POMIMO tego jak szalony. Piszę to jako rodzic jednego dorastającego dziecka, którego najlepszym przyjacielem była książka, póki nie poszło do polskiej szkoły i które teraz nie czyta NIC. Sądzę, że nawet lektury załatwia przez Google.
Piszę to jako autor kilkunastu książek, z których żadna w 38 milionowym kraju nie przebiła nakładu 1500 egzemplarzy. I to nie jest wina promocji, lokomocji czy Langwedocji. Mam 4080 śledzących osobisty profil, 2500 śledzących autorskiego fanpage. 1500 czytelników to zapewne jakaś 1/4 śledzących mnie w soszjal mediach.
To jest wina czegoś innego, co sprawia, że zalajkowac nawet długi post na fejsie, jasne, można , postawić mi kawę za te teksty - jasne, ale kupić książkę, o jezu, zginę przygnieciony wagą tego aktu!
Piszę to wreszcie jako szef stowarzyszenia które wydaje książki, sciąga autorów, autorki i mimo, że robię to z koleżeństwem stowarzyszonym ponad 30 lat widzę raczej że ludzi ubywa tak w szeregach publiczności jak i stowarzyszonych niż przybywa. A cóż może być lepszego jak mieć literata, poetkę, człowieka na wyciągnięcie ręki, na odległość głosu?
A jednak nie ma premii za wytrwałość. Grupy się wykruszają i nie uzupełniają i z tego co wiem, nie jest to tylko problem nas, w Brzegu.
Licząc, że działamy w mieście w którym jest kilka szkół średnich, a w każdej kilku polonistów, frekwencja na spotkaniach powinna być najmniejszym problemem.
Ale nawet mając do tych polonistów numery komórek, wysyłając im smsy z zaproszeniem na imprezę (jakby nie mogli po prostu śledzić nie wiem, kurwa, plakatów na mieście, informacji w prasie i internecie) - przez 30 lat widziałem ich trzy razy może na jakimś spotkaniu literackim robionym przez Stowarzyszenie. Nie, że w ogóle jakichś nauczycieli. Nie. POLONISTÓW.
W tym raz byli bo była Olga Tokarczuk (jeszcze przed Noblem), raz bo to był zjazd szkół herbertowskich, to nie wypadało nie, byli współorganizatorami i jeszcze jeden raz zgonił ich dyrektor mojego byłego liceum na spotkanie, które on sam prowadził. No i tyle.
Trzydzieści lat. Dżizas, ja pierdolę kurwa - jak mawiał Adaś Miauczyński, sam polonista.
Mając w 36 tysięcznym mieście stowarzyszenie literackie, które wydało kilkadziesiąt książek. Porządnych. Także tłumaczenia z czeskiego, ukraińskiego, serbskiego.
Tak pomyślałem, że motyw opresyjnego narzucania, i bierno-agresywnego odpierdalania przez młodzież pańszczyzny z języka polskiego nic mi nie daje jako autorowi, promotorowi, rodzicowi, animatorowi, wydawcy. To jakiś zaklęty krąg opresji i udawania, z którego nic nie wynika.
No chyba że trafi się nauczyciel z powołaniem, acha, tak, zawsze to samo - musi się trafic nauczyciel z powołaniem, pierwsza i ostatnia deska ratunku, tak jakby nie można było zmienić po prostu samej idei obecności słowa pisanego w szkole. Jakby to zawsze musiało być jakieś pole tego czy innego pana dziedzica do obrobienia.
Chociażby nawet jakiś świr wrzucił mój tekst do interpretacji wiersza na maturze - nie będzie mnie to cieszyć. Bo na co mi to?
Co innego gdyby na maturę każdy, kto chciałby podjąć temat interpretacji tekstu poetyckiego mógł przynieść własny wiersz, który zrył mu beret. Albo nawet coś co nie ma certyfikatu poetyckości, ale dla niego jest wierszem, poezją.
I niech by jeden z drugą wzięli swój, własny tekst, wykasany spod osierdzia i napisali szanownej komisji dlaczego ten tekst ryje beret, dlaczego boli, uwiera, idzie z nim przez życie, albo - jest przekonany , że pójdzie z nim dalej.
Nie musi być "Antygona", może być Margaret, Dawid Podsiadło, Malcolm XD, whatever. Może być Behemoth, Kat, status walczącego w Mariupolu żołnierza, pasta o tym, że mój stary jest fanem wędkarstwa.
Ale przeczytałem, przeżyłem, ruszyły mi obręcze, tryby, wychywty pod czachą, napłynęła żywiej krew ku twarzoczaszce i oto teraz szanownej komisji o tym opowiem, wygarnę.
Z takimi ludźmi miałbym o czym rozmawiać.
I nie tylko ja.
Z takimi ludźmi fajniej by się żyło.
Tak, dowiedziałem się, że w Krakowie do interpretacji wiersza wrzucono jakiś chyba nie najbardziej lotny wiersz Józefa Barana.
Przeczytałem go i pomyślałem - że będąc piszącym wiersze oraz teksty o wierszach nie chciałbym w życiu tego tekstu interpretować.
W czym nie ma nic złego, bo literatura to wolna republika.
No błagam.
A teraz proszę polonistów i metodyków nauczania żeby mi napisali, że nie mam racji i że musi zostać tak jak było, jest i będzie po wsze czasy.
A maturzystom - poniewczasie - powodzenia życzę.
Matura jest jak wietrzna ospa, prawie każdy ją przeszedł, większość z nas nie ma trwałych blizn.
(Na zdjęciu kolega Konrad, który też błaga, Brzeg, Syfon 2018)