Zamiast wszystkiego co mógłbym dzisiaj czy jutro napisać, chciałem wam opowiedzieć o moim pradziadku, uchodźcy, który mnie nie wychował. Nie miał takiej szansy.
Był w jakimś sensie owiany legendą. Szukała go rodzina tyle lat i nic. Zaginął. Jeszcze w czasie wojny prababcia Sabina wysyłała córkę i synów pod więzienia, areszty, jak będą naszych wypuszczać z ubojni NKWD, żeby wypytywali o policjanta z Łap, Franciszka Szopfa, jej męża, ojca jej dzieci, mojego pradziadka.
Chociaż ani mnie, ani mojej mamy ani taty wtedy nie było jeszcze nawet w odległych planach dziejów.
Aresztowany był przez NKWD w Łapach. Na pewno wiosną 1940 roku, chociaż jeżeli chodzi o daty, to opowieści się mocno różniły. Dat dziennych nikt nie pamiętał, roczne podawano w przybliżeniu. Wiadomo, że aresztowały go "kacapy". To była jedyna możliwość. Bo prababcia, jej synowie, córka przez cały czas trwania drugiej wojny światowej nie zobaczyła niemieckiego munduru. Jedynym mundurem, jaki znała był mundur radziecki i jego widok nie zwiastował niczego dobrego.
Jeden syn Sabiny i Franciszka uciekł z Tobolska do armii Andersa zimą 1941 roku, a jak już w niej był, to poprosił o przeniesienie do marynarki wojennej, bo mówił, że najwięcej to mu się ten mundur podobał. Po wojnie został w Szkocji, ożenił się z Irlandką i założył zupełnie nową gałąź tego rodu. Pokazywał mi kuzyn Marek Szopf diagram genealogiczny - ta szkocka linia (pozdrowienia dla wuja John Shopp) jest teraz liczniejsza, jak się nie mylę, niż polska.
Drugi syn, który był za młody żeby uciekać do Andersa uciekł do Berlinga rok z hakiem po tym pierwszym. Pierwszy brał udział w lądowaniu w Normandii. Drugi walczył na Wale Pomorskim.
Ale po Franciszku wszelki słuch zaginął.
I był zawsze obecny, a zarazem nieobecny. Brakująca część świata parbabaci Sabiny. Ten, którego zabrakło i któremu ona, raz poślubiona, została wierna do końca życia. Chociaż żadne prawo na niej tego nie wymuszało, nawet kościelne. Tak postanowiła i już.
Po wojnie przychodziły listy, kartki od pewnego człowieka spod Wałbrzycha. Mam je w szufladzie. Jakiś facet pisał, że znał męża Sabiny, Franciszka, że był obecny przy jego śmierci, że zna położenie grobu, że opowie więcej a na razie prosi o wspomożenie. Oczywiście potrzebna była mu kasa. Babcia wysłała mu kilka razy jakieś drobne, ale w końcu co ona wysłała to tamten coś odpisał, ale nie do końca, żeby był pretekst znowu coś napisać i znowu poprosić o pieniądze.
Rodzinna opowieść mówiła, że prababcia wysłała jednego z synów tropem listów, żeby sprawdził co to za człowiek i syn wrócił mówiąc, że to szewc, co pije.
To podważyło na kilka dziesiątków lat wiarygodność informacji z tego źródła, a gdzie nie ma informacji rośnie mit i legenda.
Milcząco uznaliśmy, że pradziadek - żołnierz Wojska Polskiego w roku 1920 i nowotworzonego Korpusu Ochrony Pogranicza a potem funkcjonariusz Policji Państwowej nie mógł przeżyć, musiał dostać czapę.
To pozwalało domyślnie rozwijać legendę, domysły - a te zawsze idąc ścieżkami stereotypu heroicznego. Chociaż to, co nie pasowało już od razu to fakt, że z dokumentów wynikało, że pradziadek był słabego zdrowia, jakieś zadawnione, niedoleczone suchoty płuc, to raz. A dwa, że służby swoje w Kołomyi i Śniatyniu spędził przy ulicy Mokrej 2, zdaje się, że ani minuty nie był na froncie. Kancelistą zapewne, biuralistą był wojskowym. Szwejkiem.
Ale na takie bezceństwa, jak wiadomo, władza radziecka nie pozwala.
Pewnej nocy zacząłem grzebać w internecie. Wpisałem "Franciszek Szopf policjant" i pojawił się nagle pradziadek. Na tym zdjęciu poniżej. Zdjęcie w zbiorach Ośrodka "Karta". Zdjęcie przekazane przez... córkę Franciszka Szopfa, moją bezpośrednią, rodzoną Babcię Jadzię, z którą paliłem po tajniaku "Klubowe" i "Radomskie", kiedy wpadałem w odwiedziny. Sam już nie pamiętam, czy bardziej chodziło o to, żeby sobie zakopcić w spokoju i bez stresu czy żeby odwiedzić Babcię.
Nic Babcia nie mówiła, cwaniara, że ma takie dokumenty w który pradziadek pisał się jeszcze jako Schopf - po austriacku. I takie dokumenty, z których wynikało, że miał przyrodniego brata, z którym toczył sprawę o spadek po ojcu swoim Janie Schopfie.
Pomyślałem sobie - "Idioto". Tyle lat przy biurku z laptopem. W szufladzie papiery po dziadku a Tobie nie wpadło do głowu wstukać po prostu imię, nazwisko w wujka Google'a. Idioto, idioto po trzykroć idioto.
I zacząłem szukać dalej, a nie było daleko bo zaraz trafiłem w spisy represjonowanych obywateli polskich przez ZSRR. Wyrok w lutym 1941 roku, łagier od czerwca 1941 do września 1941, zwolniony do Andersa. Dnia 11 września 1941 odmeldowany w Buzułuku.
To się zaczęło układać w całość i opowieść rzekomego szewca, pijaka spod Wałbrzycha nabierała sensu. Wstukałem i jego dane, znane mi imię nazwisko. Kilka osób o tym nazwisku i imieniu. Wybrałem faceta o podobnej dacie urodzin. I jest - represjonowany, odmeldowany w Buzułuku 12 września 1941 roku.
Wstukałem to samo imię i nazwisko i adres z kartek, jakie przychodziły do parbabci po wojnie - wyszedł starosta ziemskiego powiatu wałbrzyskiego.
Wszystko przestawało się składać, a zarazem się składało tylko w co innego. Czy możliwe, że syn Sabiny pojechał, zobaczył, że te facet naciągaący matke na pieniądze - to starosta powiatu, powiedzmy, że przy okazji pijany jak szewc (tak sie mówiło)? Zatem syna Sabiny zmieszany wrócił do domu, nie wiedział co powiedzieć i odwrócił frazeologizm, mówiąc, że to był pijany szewc?
Wyjąłem jeszcze raz te kartki. Pisał człowiek, że załącza akt zgonu Franciszka Szopfa. Nie był to żaden akt zgonu. Zwykła kartka ręcznie napisana grażdanką, że taki a taki zmarł w szpitalu w miejscowości Bagat 25 października 1943 roku i pochowany został na cmentarzu koło drogi z Bagatu do Chiwy.
Miasto Bagat leży w Uzbekistanie. Nie działa tam Googlestreetview, nic nie zobaczysz na odległość. Zaraz obok miasta Bagat jest granica Iranu. Co tam robił Franciszek Szopf w ponad rok po wyjściu ostatnich jednostek Armii Andersa i 43 tysięcy cywilów?
Dlaczego nie został ewakuowany z nimi? Październik 1943 to jest nie tylko ponad rok po wyjściu ludzi Andersa z domu niewoli. To jest też pięć miesięcy po zerwaniu stosunków dyplomatycznych pomiędzy rządem R.P. a rządem ZSRR po odkryciu dołów śmierci pod Katyniem.
To jest także 10 dni po Bitwie pod Lenino nowego wojska, które miało iśc do Polski od wschodu.
A już zupełną zagadką jest jak to się stało że Franciszek Szopf odmeldował się w Buzułuku we wrześniu 1941 a zimą tego roku do armii Andersa dotarł Stanisła Szopf, jego syn.
Czy o sobie wiedzieli? Spotkali się chociaż na chwilę?
Wyobrażam sobie od tamtego czasu, niedawnego, kiedy zamiast mitu, legendy spróbowałem znaleźć okruch czegoś prawdziwego na pewno, że pradziadek Franciszek przeżył, wrócił do Polski po wojnie i że w dzieciństwie przyjeżdżałem nie do babci Sabinki, ale do babci Sabinki i dziadzia Frania. Babcia była postawną, silną kobietą, Franio raczej drobny, ciągle te problemy z płucami. Wyobrażam sobie go szczupłego, z wielkimi rękami, bo przecież ręce dziadka powinny być duże i ciepłe, musi przecież nimi sprawnie sadzać wnuki na kolanach. A co dopiero prawnuki.
I wtedy nic nie trzeba robić, ani się bawić, ani zagadywać śmieszną nowomową dorosłych, którzy wyobrażają sobie, że mówią językiem dzieci.
Zatem tworzę wytrwale w pamięci jedno z pierwszych wspomnień, którego nie ma, że wpadam do domu na Cichej 2, w Brzegu, pachnącego starym drewnem, węglem, świeżym ciastem na makaron i biegnę długim korytarzem w stronę szczupłego cienia stojącego w drzwiach kuchni krzycząc na cały głos z radością dwu albo trzylatka:
- Dziadzia, dziadzia, dziadzia!
A on chwyta mnie w locie tymi rękami, które muszą być duże i ciepłe, podnosi mnie do góry, pewnie już z trudem, chociaż tego nie pokazuje się wnukom, patrzy mi w oczy tymi oczami, które widzę na zdjęciu, dobrymi, lagodnymi oczami pradziadka i odpowiada na hasło odzewem:
- No dziadzia, dziadzia, Twoja dziadzia, basałyku!
[fot. zdjęcie dzięki cwaniactwu mojej Babci Jadwigi, która nic nie powiedziała oraz uprzejmości Ośrodek KARTA]