Kiedyś na zajęciach z psychologii, ale podyplomowych rozważaliśmy kwestię dosyć abstrakcyjną, czyli osobowości instytucji. Otóż chodziło nam wszystkim w grupie po głowie - chyba bez większych podstaw teoretycznych - że w mądrości ludowej tkwi coś z prawdy, że "głowa" instytucji wpływa na jej funkcjonowanie, bywa że w najdrobniejszych szczegółach.
I z czasem, przez lata, wytwarza się takie swoiste morale w danej organizacji, firmie, że pewne rzeczy nie mają szans się zdarzyć a zdarzają się inne. Że pracownicy zachowują się w określony sposób przyjmują określoną postawę wobec swoich zadań, a innej nie przyjmą. Nie pamiętam już do czegośmy doszli, pewnie do niczego bo to był rodzaj konwersatorium a nie sztywnych zajęć, ale to było ciekawe, myśleć o instytucjach, firmach jak o strukturach w jakiś sposób odtwarzających, symulujących to, co powszechnie wiążemy z cechami właściwymi dla funkcjonowania jednostki, pojedynczej osoby.
Od wielu lat nie mam nic wspólnego z psychologią, szczególnie naukową, więc z góry przepraszam kolegów i koleżanki, którzy są up to date z wiedzą i zaraz się żachną, że napisano o tym pierdylion artykułów. Na pewno tak jest, ale ja nie o tym.
Otóż w piątek 9 kwietnia trafiłem do wrocławskiego Szpitala im. Gromkowskiego na Koszarowej. Niby na badania bo internistkę zaniepokoiło, że któryś dzień z rzędu mam oporną na leki gorączkę. Badania zrobiono mi, łącznie z RTG. EKG i Bóg wie czym jeszcze w półtorej godziny. Zaproponowano mi pobyt w szpitalu, bo wyniki i moja historia wskazywały na to, że może nie być fajnie. Zgodziłem się. Zostałem. Łącznie 17 dni, z tego 16 i pół pod tlenem i z całą listą leków do żyły i do ust.
Wyciągnęli mnie. Cały łańcuch ludzkich rąk - do tej internistki, która pierwotnie zapisała mi antybiotyk a po piętnastu minutach coś ją tknęło i jednak zadzwoniła, że da mi skierowanie na badania do szpitala, po ... no nawet nie wiem kogo bo w tych białych ubraniach wszyscy wyglądali tak samo, tylko oczy zza gogli i przyłbicy były różne. A może napiszę, aż po profesora Simona, który zdaje się rządzi zakaźnikami na Koszarowej?
No właśnie, zakładając - i nikomu nic nie umniejszając - że jest coś takiego jak promieniowanie osobowości poprzez strukturę, to chyba to jak działał szpital w zakresie mojej obserwacji, niewielkim zakresie - coś chyba mówi o jego szefie.
Czytałem różne historie. Wszyscy je czytaliście, nie tylko z mediów, ale od znajomych. Że bywało, że do kogoś nikt nie przychodził dzień, dwa, a człowiek walczy o życie. Bo brakowało personelu albo brakowało sił albo jeszcze czegoś innego.
Mam poczucie, że wygrałem na loterii los, że trafiłem do specjalistycznego szpitala, a że 10 kilometrów od domu i bliskich to już w ogóle. I jak było?
Było tak, że sala - jak skrupulatnie policzyłem w ciągu doby, nie licząc pomocników roznoszących posiłki - była odwiedzana około dziewięciu - dziesięciu razy.
Dwa razy salowe. Raz po prostu zmyć podłogę, wynieść śmieci. Drugi raz zawsze z pytaniem czy komuś zmienić pościel, pomóc się umyć, załatwić jakieś inne sprawy.
Trzy razy pielęgniarki dyżurne sprawdzały nasze parametry. Raz bezpośrednio, rano, a dwa razy przez telefon z dyżurki prosiły o podanie tych parametrów.
Trzy razy dziennie przychodziły też podać leki dożylnie, pobrać krew, podać kroplówki.
Raz przychodziła lekarka, chyba początkująca po prostu zapytać jak się czuje każdy pacjent i czy czegoś nie potrzeba, czy coś się zmieniło.
Raz dziennie przychodziła pani doktor prowadząca. Zawsze, nawet jak schodziła z nocnego dyżuru, miała czas dla każdego, odpowiadała na pytania, a jak nie znała odpowiedzi to mówiła, że nie wie. Nie wiem dlaczego, ale to skromne "nie wiem, to nowa choroba, nie mamy żadnych badań na ten temat", które ze dwa razy wypowiedziała, budziło moje szczere zaufanie.
No i ksiądz. Nie narzucał się. Pytał tylko czy z jego zakresu zajęć zawodowych coś potrzebujemy, pytał czy dobrze się czujemy, czy wszystko w porządku. Jak pastor nie ksiądz.
Razem dziewięć.
Ale bywało i tak, że bywali i częściej. Z jednym z moich sąsiadów bywało bardzo słabo, podpięto go do aparatury monitorującej stan i ustawiono monitor w stronę kamery. Kiedy w nocy spadła sąsiadowi saturacja do 84 natychmiast przyszedł lekarz dyżurny i pielęgniarka kombinować jakby mu podłączyć dodatkowy tlen.
Przez te kilkanaście dni nie usłyszałem nawet pół tonu zniecierpliwienia od kogokolwiek. Jeden z sąsiadów coś mruknął w cierpieniu spod maski tlenowej, że chyba nie wyjdzie z tego. Pielęgniarka natychmiast spokojnym głosem odpowiedziała, że spokojnie, my stąd wypuszczamy pacjentów tylko na własnych nogach, innych opcji nie ma w repertuarze. Że będzie dobrze, pan się nie przejmuje.
Na ponad sto wkłuć, pobrań i zastrzyków mam zaledwie dwa małe siniaki, jeden po ostatnim wenflonie na łapie i jeden po heparynie na brzuchu.
Nie wolno było nam wychodzić nawet na korytarz, nikomu z personelu z kolei nie wolno było nic zabrać i wynieść z naszej sali. Ani wafelka ani pierniczka ani tabliczki czekolady.
A jako cukrzyk miałem osobne posiłki dla cukrzyka.
I ciągłe poczucie, że nic mi się nie może złego stać, że jestem cały czas otoczony opieką, że wokół są ludzie, którzy wiedzą co robią, bo robią to od zawsze, z pełnym zaangażowaniem i jak ja nie wiem co robią, to zapytam i mi powiedzą.
Pytałem rzadko. Uznałem, że i tak nic z tego nie rozumiem, nie muszę rozumieć, oni się na tym znają, robią to całe życie i jak pasażer w samolocie - zdaję się na pilota.
Wiem, że szpitale są różne, ludzie są różni, struktury i tak dalej.
Wiedziałem, że leżę w szpitalu którym rządzi profesor Simon.
I wiem, że ci wszyscy ludzie, którzy wokół nas chodzili od szefa szpitala po kucharkę - byli zmęczeni, na pewno byli obciążeni robotą ponad siły, w kombinezonach, które zakładali pocili się w ciągu pięciu minut jak na plaży w Mombasa. Ale jak wspomniałem, przez 17 dni ani pół pomruku niezadowolenia czy nerwów.
Leżałem pod tlenem i wracałem do tamtych zajęć z psychologii na podyplomowych 20 lat temu. Byłem pewien, że teraz miałbym koronny argument, nie wprost - ale znaczący, za tym, że struktura przejmuje w jakimś stopniu cechy osobowości osoby nią kierującej, nadającej wektor w przestrzeni.
Mój szpital miał zwrot i wektor - sto procent sił i uwagi dla pacjenta.
Nie widziałem ani przez sekundę profesora Simona.
A zarazem myślałem sobie, że cały czas obserwuję w jakimś stopniu - nikomu nie umniejszając - skutki pośrednie tego jakim jest lekarzem, przełożonym i człowiekiem.
Poznaj zespół z którym ktoś pracuje, a dowiesz się czegoś i o samym człowieku.
Wyobraziłem sobie, nie wiem czy słusznie, że coś już wiem o profesorze Simonie.
I że to coś, to jest jakiś rodzaj dobra, za który wypada być wdzięcznym.
I o którym wypada powiedzieć głośno.
Tak to rodzaj podziękowania wszystkim, którzy utworzyli ten łańcuch ludzkich rąk, który mnie trzymał i nie puścił.
Nie znam ich imion ani nazwisk,
dlatego tak tylko mówię
dziękuję.
[edit]; ordynatorem oddziału na którym leżałem jest dr Anna Szymków-Śpiewak i jej oraz jej personelowi się z tego tu miejsca nisko kłaniam.
fot. PAP.pl