czwartek, 21 listopada 2024
 Taxim jest nazwą największej dzielnicy handlowej, położonej w europejskiej - jeżeli to rozróżnienie ma tutaj jakiekolwiek znaczenie - dzielnicy Stambułu. Jest to również cel podróży bohaterów ostatniej książki Andrzeja Stasiuka, swojego rodzaju limes, za którym jawa miesza się ze snem.


1300 kilometrów przejechanych w rozklekotanym Ducato, pełnym różnorakich szmat na handel, porzucone posterunki graniczne, które Cyganie zamienili w swoje obozowiska, litry wypitych napojów energetyzujących, deliria zmęczenia oraz nieprzespanych nocy i turecki policjant urządzający awanturę za złe parkowanie.
Taksim to - jak mówi sam Andrzej Stasiuk - słowiańska powieść drogi. Z tą zbitką jest pewien kłopot, ponieważ nie dość, że stan dróg w słowiańskiej Europie pozostawia wiele do życzenia, to jeszcze nie ma dokąd jechać. Dowcip mówi, że nie istnieje np. czeska powieść drogi, bo ledwo się człowiek rozpędzi a już trzeba zawracać itp. Reasumując, słowiańska powieść drogi to przedsięwzięcie trudne i nieoczywiste.
Stasiuk, nie po raz pierwszy, opowiada historie zasłyszane, podchwycone w jakiejś przydrożnej knajpie; wspomnienia pierwszych pionierów kapitalizmu wyprawiających się po towar, niczym Jazon i Argonauci po złote runo. Albo nawet i wcześniej. Nim jeszcze na dobre opadła żelazna kurtyna milczenia, Karpaty wzywały. Czapki uszanki tam - biznesmeńskie skóry - tu. Babilon słowiańskich języków, wszędobylscy Romowie,  portfel pełen wszelkiej możliwej waluty z demoludów, głowy pełne marzeń o pewexowych bogactwach.

Główni bohaterowie wyruszają więc w podróż, pełni nadziei na - jeżeli nie świetlaną, to przynajmniej nieco jaśniejszą przyszłość. Po drodze okazuje się, że poza towarami na sprzedaż pojawiają się zbóje, którym trzeba obić mordę oraz - a jakże inaczej - księżniczka, a właściwie jej ekwiwalent ze słowackiego lunaparku - którą trzeba wybawić z opresji, damsel in distress, którą nasi bohaterowie ratują trochę w stylu Humphreya Bogarta, wydając złego bossa przemytniczej międzynarodówki na pastwę świń (i to zupełnie niemetaforycznie).

W ostatniej powieści Stasiuka pojawia się coś, co nazwałbym niespodziewaną nadwyżką fabuły, przynajmniej jeśli porówna się Taksim do ostatnich książek autora. Pozornie to nic złego, w końcu czeka na to większość czytelników. Żeby się coś działo. Czytanie książki przypomina wtedy oglądanie filmu -  Duża dawka dialogów przyśpiesza lekturę, jej trawienie i prędkość z jaką przewracamy kartki. W napięciu oczekujemy, jakaż to nowa bestia wyskoczy z kolejnego akapitu. Dialogi to przerywnik, pozwalający czytelnikowi na rozluźnienie uwagi. Czy istnieje coś bardziej szkodliwego dla prozy (może za wyjątkiem Dostojewskiego), niż dialogi?
Stoi to do pewnego stopnia w sprzeczności z najlepszymi opisami włóczęg, które znamy chociażby z Podróży do Babadag. Stasiuk jeździ bez celu i pisze w pewnym sensie również bez celu. Narracja jest fragmentaryczna, pełna oderwanych akapitów. Wędrówka i pisanie są tutaj celem samym w sobie i bynajmniej nie chodzi o grafomanię, ale o pewnego rodzaju strumień świadomości, towarzyszący każdej podróży. Chłonąć świat w całej jego brzydocie, bylejakości i codzienności; nie próbować wmawiać w niego na siłę jakiegoś wielkiego planu, ale cieszyć się jego barwnymi fragmentami, być jak dziecko bawiące się kolorowymi kawałkami szkła.
Stasiuk jest za dobrym pisarzem, żeby wymyślać fikcyjne historie i postaci jedynie gwoli zilustrowania jakiejś tam tezy. Podobnie Stanisław Lem pod koniec życia zmęczył się wymyślaniem historyjek i postanowił wszystkie swoje pomysły zawrzeć w formie projektów książek. Historyjki służą jedynie ilustracji, są częścią krajobrazu, częścią życia - bo życie to nie jest grecki dramat, tylko psujący się samochód, ręce w smarze i piwo w cieniu sklepowego szyldu.
  
Chodzi także o samotność, izolację, bycie nagim wobec twardej rzeczywistości. Każdy prawdziwy autostopowicz wie, że najlepiej smakuje rogal kupiony za ostatnie pieniądze, popijany mlekiem gdzieś na zapadłej stacji benzynowej, nad którą rozpościera się niebo groźne i szare. Dobrze wiedział o tym Charles Bukowski, żyjąc na krawędzi ubóstwa, szlajając się po knajpach z alfonsami i dziwkami, które uważał za kolorowe kwiaty tego świata. Izolacja to dar - mówi jego porte parole w  filmie Faktotum -  będziesz sam na sam z bogami a noce będą płomienne. Dobrze wiedział o tym Nietzsche, każąc nam akceptować zarówno dobro jak i zło. Być jak ten ocean, który potrafi wchłonąć  w siebie wszystkie brudy tego świata i pozostać nietkniętym. To prawdziwy cel, a właściwie powód każdej podróży.


Łukasz Ślipko

slipko na pasku