czwartek, 21 listopada 2024

l.slipkoPolska publiczność w teatrze zwykle okupuje swoje miejsca niczym chińska armia z terakoty. Siedzą w bezruchu, jak gdyby bojąc się, że każdy, nawet najmniejszy ruch ręki spowoduje jakieś zawirowania czasoprzestrzenne i zaburzy delikatną materię toczącego się przed ich oczyma dramatu.




To zupełnie inny odbiór, niż jeszcze ten, jaki znamy chociażby ze scen z Ziemi Obiecanej, gdzie wnętrze teatru przypominało dom publiczny, pełen dziwek i klaunów, lub by wspomnieć pamiętniki Jana Chryzostoma Paska - strzelnicę, na której Panowie bracia mogli szyć z łuków do aktorów. Właściwie ten ostatni obrazek najbardziej przypomina to, czego doświadczyliśmy kiedyś w Everyman's Palace Theatre. Co prawda nikt do nikogo tu nie strzela, ale publiczność zachowuje się bardzo żywiołowo. Przede wszystkim nikt tutaj nie zadaje sobie trudu, żeby się jakoś specjalnie na wyjście do teatru stroić. Przychodzą w dresach, w przeciwdeszczowych kurtkach. Można oczywiście postrzegać to w kategoriach obrazy majestatu, z drugiej strony można się też cieszyć, że sztuka jest tutaj tak bliska sercu zwykłych ludzi. W Polsce do teatru chodzi się tak jak na mszę. Dominuje skupienie, powaga, szacunek, grobowe miny. Nasze doświadczenie przypomina w tym względzie przeżycie religijne. W irlandii widzowie wynoszą z pubu kufle piwa i ładują się z nimi na siedzenia. Mogę sobie tylko wyobrazić jak wielkie zgorszenie, wywołało by to u nas! Irlandczycy przeżywają teatr tak, jakby to było coś, na co patrzą przez okno ze swojej kuchni, popijając poranną herbatę z mlekiem. W najbardziej dramatycznych momentach przedstawienia słychać chóralne ?aaaach" i ?ooooch", rozlegające się z widowni. Aktorzy w Polsce nie mogą spodziewać się żadnych reakcji ze strony widzów, zachowujących się jak zabalsamowane mumie z których wyjęto wszystko ważne organy, schowano do dzbanka i oddano na przechowanie do szatni.

mcdonagh


Cork jest dumne ze swoich tradycji teatralnych. Na Shandonie znajduje się The Loft, czyli siedziba Corkoniańskiego Towarzystwa Szekspirowskiego, założonego jeszcze w 1924 roku. Niegdyś Mekka wszystkich wybitnych irlandzkich aktorów. Z Loftem związana jest barwna postać ojca Seamusa O'Flynna, który mocną ręką zarządzał instytucją przez wiele lat. Był wielkim obrońcą i propagatorem irlandzkiego języka i muzyki. Ponieważ w latach 20. większość irlandzkiego społeczeństwa była już zdecydowanie na bakier ze swoim narodowym językiem, O'Flynn postanowił sięgnąć do źródeł i sam chodził na korepetycje do miejscowej babiny pani O'Sullivan, która mieszkała na nieistniejącej już Corbett's Lane. Była to jedna z ostatnich osób mówiących i piszących pięknie po Irlandzku. Ojciec Seamus, na którego wszyscy mówili Christy był również znany z umiejętności leczenia wady wymowy za pomocą ?bojaźni bożej", to znaczy kijem i groźbą, jeżeli prośby nie przynosiły rezultatu. Był to silny i odważny mężczyzna. Zdeterminowany, żeby przywrócić upadłe ekonomicznie i moralnie dzielnice Shandonu cywilizacji. Kiedy zaszła taka potrzeba, zdjął sutannę i obił jednego z wiernych, za to, że ten źle traktował swoją żonę. To wydarzenie przypomniało mi scenę z filmu Kolskiego, w którym grany przez Majchrzaka ksiądz leje batem rolnika spółkującego z własną córką, krzycząc przy tym: ?Spowiadaj się, skurwysynie!". Tak właśnie wyobrażałem sobie O'Flynna. Stojącego samotnie wobec przytłaczającego zła tego świata. Prześladowania, Anglicy, Protestanci, głód, nędza i apatia. Na Dzikim Zachodzie kaznodzieja podróżował z Biblią w jednej, i strzelbą w drugiej ręce. Tutaj w zatęchłych, przypominających pawele uliczkach Shandonu można było walczyć z bezprawiem jedynie teatrem. Dlatego O'Flynn musiał być absolutnym autorytetem w sprawach Szekspira i nie była to kwestia czczej rozrywki. Zależały od tego losy walki dobra ze złem. Gdzie dzisiaj są tacy niezłomni rycerze Kościoła?

Wielu najbardziej uznanych irlandzkich aktorów tamtych czasów, takich jak McMasters  i MacLiammoirs regularnie odwiedzało The Loft, za każdym razem, gdy bawili w Cork. O'Flynn pozwalał sobie na poprawianie Szekspira, w szczególności zastępując nieprzystojne określenia różnego rodzaju eufemizmami. Najbardziej kontrowersyjnym tego przykładem było zastąpienie ?kurwy" (whore) przez ?ladacznicę" (harlot). Anegdota mówi o interwencji w obronie oryginalnego brzmienia utworu, podczas której pewien aktor miał rzekomo paść przed O'Flynnem na kolana, wołając: ?Ale dlaczego kurwa Ojcze, dlaczego akurat kurwa?

everymans_palace

Loft przeżywał, tak jak wszystkie teatry w tamtych czasach, problemy kadrowe. Podczas jednego z festiwali aktor, mający grać drobną rólkę w Makbecie nie dotarł na czas z innego miasta.  Mając niewiele czasu, twórcy w desperacji ruszyli na ulice szukać zastępstwa. Po krótkim namyśle napadli na pierwszego biedaka, który nawinął im się pod rękę i zaczęli zdumionemu tłumaczyć, że musi zagrać niezmiernie ważną rolę w ich przedstawieniu. Przerażonemu nałożyli kostium, wcisnęli w dłoń szpadę a także jakieś pieniądze na zachętę, wyuczyli jednej linijki i w krytycznym momencie wypchnęli na scenę. Świeżo upieczony aktor potknął się, padł na kolana przed królem, co z pewnością dodało jego występowi dramatyzmu, po czym histerycznym tonem wydeklamował: My Lord, Birnam Wood hath moved to Dunsinane! (Panie, las Birnam podszedł pod Dunsinane!). Makbet, widząc swoje plany w ruinie wpadł we wściekłość i w jakiś sposób udało mu się niechcący wystraszyć biednego posłańca, który już zupełnie od siebie wykrzyknął: Sir, ?twasn't my fault at all, ?twas the fellows out there told me what to say! (Sir, to nie była moja wina, to tamci kazali mi tak powiedzieć!).

Pewnego wieczoru wybraliśmy się z E. na The Beauty Queen of Leenane (Królowa piękności z Leenane) Martina McDonagha. Trupa była londyńska, angielscy aktorzy zadali sobie wiele trudu, żeby naśladować typowy zachodnio-irlandzki akcent; było w tym trochę przesady. Miałem wrażenie, że wyczuwam jakieś postkolonialne, brytyjskie poczucie winy. Siedzieliśmy w oparach popapierosowych wyziewów i piwnych oddechów. Jakaś pani w dresowych spodniach z dwoma paskami wyjęła paczkę maltesersów i zaczęła się nimi dość głośno raczyć. Poczułem się swobodnie jak jeszcze nigdy w życiu. Podniosła się kurtyna, scenę zalało bladożółte światło i zobaczyliśmy Meg siedzącą w swoim fotelu.

Przypomniał mi się pewien zimowy wieczór w Opolu, kiedy w podobnych okolicznościach na scenie Teatru Jana Kochanowskiego ujrzałem po raz pierwszy Elę Piwek z jej fenomenalną kreacją. Stara kobieta McDonagha była żałosnym stworem wysysającym życie z własnej córki, próbując egzystować na jej koszt. Ostateczna zemsta za wszystkie złości, żale i upokorzenia? Dziecko staje się lustrzanym odbiciem swojego rodzica, dokonuje swoistego samosądu, przy okazji niszcząc samo siebie. Cała ta orgia rodzinnej destrukcji jest nie tylko daremna, ale w dodatku przychodzi zbyt późno, żeby jeszcze mogły się spełnić marzenia o miłości. Wszystko stracone, życie przegrane, pozostała tylko kurna chata, kubek z obrzydliwą owsianką i zaglądające przez okno krowy. W finale córka (świetna Judyta Paradzińska) obejmuje skrzypiący, bujany fotel niczym tron, ponure dziedzictwo, schedę po królowej matce. Dziedzictwo smutku, łez i obezwładniającej beznadziei. Po raz kolejny przekonujemy się, że zło jest genetyczne a życie to karuzela bezsensownych tragedii; a zresztą - czy istnieją jakieś inne tragedie?

beautyqueenlennane



Kiedy wychodziliśmy z teatru, padał deszcz. Księżyc odbijał się blado w kałuży. Ludzie przemykali po ulicach, chowając się pod parasolkami. Woda chlupała pod  podeszwami. Jedynie światła pubów rozpraszały atramentowe mroki grudniowej nocy. Nic dziwnego, że były one w tym kraju jedynymi prawdziwymi latarniami morskimi na całym tym oceanie ciemności i utrapienia. Śmiechy, muzyka, brzęk szkła - wszystko to od wieków pomagało przetrwać Irlandczykom kolejną depresyjną noc. Weszliśmy do LV. W środku było ciepło i przytulnie. Przy dębowych ławach siedzieli stali bywalcy, rozmawiając, kłócąc się, obgadując sprawy ziemskie i przyziemne. Jakiś emeryt przyprowadził ze sobą pudla, który z nerwów puszczał gazy. Jak pan się miewa tej nocy? - powitał mnie barman z długimi, tłustymi włosami, a ja poczułem się jak postać z powieści Swifta. Czas stanął w miejscu. Sączyliśmy z E. ciemną substancję  Murphysa i słuchaliśmy trójki obszarpańców, którzy wyszli na zaimprowizowaną scenę i grali stare irlandzkie szlagiery. Wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Ci ludzie, ta knajpa - prawdziwa portowa knajpa pośród irlandzkiej nocy. Tutaj goście chronili się przed codziennymi dramatami - a może raczej przed dramatami codzienności? Kto wie? W każdym razie siedząc tutaj, patrząc jak deszcz puka w ciemną szybę, pomyślałem nagle, że teatr i pub naprzeciwko są od siebie w jakiś sposób nierozłączne. Ten pierwszy przynosi zrozumienie, ten drugi - ukojenie. Odwieczny mezalians tego co apollińskie i dionizyjskie w naszej duszy.

Łukasz Ślipko

 

slipko na pasku