czwartek, 21 listopada 2024
l.slipkoPolski sklep, nazywany łopatologicznie i bez krzty fantazji, polish shopem to prawdziwa instytucja na miarę co najmniej konsulatu. To prawdziwy PRL-owski sen o pełnych półkach oraz pełnych portfelach


Jednym z centralnych miejsc, wokół których organizuje się nasz tutejszy patriotyzm w irlandzkim wydaniu jest „polski sklep". Pamiętam czasy, kiedy kwitł tutaj rynek budowlany i pierwsi pionierzy przyjeżdżali, żeby zakładać swoje sklepo-podobne budki z artykułami bliskimi polskiemu sercu. Nie, nie z wódką - pierwsze sklepy nie miały koncesji, a i duże sieci irlandzkich supermartkeów szybko połapały się, że polski robotnik lubi sobie chlapnąć po ciężkim dniu pracy i że za nic w świecie nie weźmie do ust whisky, nieważne czy będzie irlandzka, szkocka, czy amerykańska - takiej wódy, co wali myszami i perfumą prawdziwy Polak nie weźmie do ust za nic w świecie, choćby miał uschnąć! Wykazały to niezbicie profesjonalne badania marketingowe, wykonane na zlecenie irlandzkich przedsiębiorców. W szybkim tempie pokazały się więc wszystkie ważniejsze polskie alkohole, łącznie z Wyborową i Żubrówką oraz Tyskim i Lechem. Nie sprowadza się tanich win, prawdopodobnie dlatego, że nie spełniają jakichś tam norm konsumenckich i można by je tutaj sprzedawać jedynie w sklepach ogrodniczych i to nie w celu konsumpcyjnym, ale może - bo ja wiem - przemysłowym. Tak, czy owak, wina truskawkowego tu nie uświadczysz.

polish-1Polski sklep, nazywany łopatologicznie i bez krzty fantazji, polish shopem to prawdziwa instytucja na miarę co najmniej konsulatu. To prawdziwy PRL-owski sen o pełnych półkach oraz pełnych portfelach (do tej pory w historii mieliśmy zwykle albo jedno albo drugie, ale nigdy oba naraz). Chlebek, bułeczki, zwoje kiełbas piętrzące się pod łakomym okiem klienta; smalec, mydło i powidło. Oczywiście wszystko dwa razy droższe, niż w Polsce, ale ciągle po bardzo atrakcyjnych cenach, zważywszy na tutejsze zarobki.

Kiedy ostatnio wybraliśmy się do jednego z takich przybytków, natrafiliśmy wewnątrz na dwóch koleżków w dresach, rozprawiających o kilogramach, masach, odżywkach i definicjach, blokując swoimi napompowanymi ciałami dostęp do mrożonych naleśników i pierogów z kapustą. Wyglądało to trochę tak, jak gdyby byli nieświadomymi strażnikami polskich tradycji kulinarnych. Sterczeli tam jak dwie głowy tego samego Cerbera, rzucając wściekłe spojrzenia za każdym razem, kiedy ktoś próbował im przeszkodzić. Ryzykując gniew mitycznego stwora sięgnąłem po naleśniki. Kiedy odchodziłem od zamrażarki, usłyszałem jeszcze jak jedna głowa mówi do drugiej: „Wiesz, ostatni posiłek, to się powinno jeść tak do 18-tej, ale przy mojej masie to ja się tym zbytnio przejmować nie muszę". No, tak - pomyślałem - przy twojej masie, to ty się kolego w ogóle niczym nie musisz przejmować. Dobra masa to jest lekarstwo na wszystkie troski tego świata. Gdyby Arystoteles miał dobrą masę, to cały Perypat by na tym skorzystał. Tyle wiesz ile zjesz.

corkpolishshop


Staliśmy w kolejce do kasy, kiedy przez drzwi wpadła głośna, kolorowa chmara. W Irlandii są dwa rodzaje Cyganów, ci tutejsi, zwani Travellersami oraz ci bardziej nam znajomi, którzy przybyli z Rumunii i Bułgarii. Ci pierwsi zajmują się muzykowaniem oraz wojnami klanowymi, ci drudzy kradzieżami i żebraniem na skalę przemysłową. Ilekroć tłum bab w bufiastych, kolorowych spódnicach z niekończącymi się warstwami odzienia wpada do sklepu, wszyscy pracownicy zlatują się, żeby pilnować towarów. Robią to otwarcie, nawet nie próbując bawić się w subtelności detektywów sklepowych. Po prostu otaczają taką rodzinę wianuszkiem i stoją z założonymi rękoma. Mają ku temu dobre powody. Widziałem kiedyś jak przyłapana na kradzieży kobieta wyjęła spod spódnicy kilka worków mąki i cukru. Właściciel sklepu, nie mógł uwierzyć własnym oczom i stał tam, drapiąc się po łysej głowie. Cygańskie spódnice to prawdziwe sakwy bez dna i zarazem narzędzie pracy. To kobiety odwalają zawsze najbrudniejszą robotę i ponoszą największe ryzyko. Mężczyzn właściwie nie widać. Jako głowa rodziny, cygański mężczyzna siedzi w domu  niczym pająk w sieci i snuje ciągle to nowe plany pomnożenia majątku. Ewentualnie zabija czas graniem na gitarze, jak legendarny muzyk Jimmy Rosenberg. Nawet bardzo liberalni i tolerancyjni Irlandczycy mają czasem tego dosyć i wywieszają na zewnątrz sklepów zdjęcia sprawców z odpowiednim ostrzeżeniem.

poliszszopKiedy opuszczaliśmy sklep, napotkaliśmy w drzwiach na dziwnego jegomościa w spranym garniturze. Ku naszemu zaskoczeniu okazał się być Irlandczykiem, sprzedającym ubezpieczenia. Wyglądał jak podstarzały komiwojażer, mówił całkiem nieźle po polsku (w zasadzie nie znałem nigdy żadnego Anglosasa, który mówiłby tak dobrze) i jak nam opowiedział w charakterze wprowadzenia, mieszkał trochę w naszym kraju. W Łodzi, ściśle rzecz biorąc. Cóż on w tej Łodzi robił, tego nie mogłem dociec. E. zerkała podejrzliwie na jego brudne paznokcie. Może sprzedawał Leprechauny? Potem próbował nas wysondować i oczywiście wepchnął nam tonę papierów, ulotek i wizytówek. Wymówiliśmy się grzecznie, tłumacząc, że nie wiemy jak długo tu jeszcze zostaniemy i tak dalej. Zaśmiał się gorzko i odniosłem wrażenie, że nie byliśmy pierwszymi dzisiaj, którzy mu odmówili. „Ech, wy Polacy" - powiedział w końcu - „niby wam się tutaj podoba i chcecie zostać, ale tak naprawdę to nie chcecie. Nie kupujecie domów, tylko wynajmujecie. Nie ubezpieczacie się, bo nie chcecie się do niczego przywiązywać. Tylko tak w zawieszeniu wolicie pozostawać. Ciągle macie nadzieję, że w końcu w waszym kraju będzie tak jak tutaj i będziecie mogli wrócić. Myślicie, że ja nie wiem nic o emigracji? Ileż to lat przesiedziałem w Londynie, w Manchesterze, w Cardiff. To było w latach 70-tych i 80-tych. Też czekałem i marzyłem, żeby wrócić do siebie i żyć jak człowiek. No i doczekałem się, tak jakby, więc wy też się pewnie doczekacie".

Może się i doczekamy - pomyślałem ze złością - jeżeli teoria Fukuyamy o jedynym możliwym i słusznym kapitalistycznym końcu historii okaże się prawdą. Ale w tej naszej części świata jakoś tak się dzieje, że nigdy niczego nie da się zaplanować ani przewidzieć. To jest prawdziwe nemezis dla wróżek, tarocistów i wszelkich profesjonalnych przepowiadaczy przyszłości ten nasz kraj nad Wisłą i kraje sąsiednie zresztą też. Poza tym historyczna natura naszego narodu nie znosi próżni i jak się zbyt długo nic nie dzieje, to zawsze musi przyjść jakaś wojna albo kryzys. A ludziom wiecznie coś chodzi po głowach, ich głowy są od tego „chodzenia" de facto gorące i niewiele im brakuje do przegrzania się. A jak się przegrzeją to znowu będziemy mieli wojnę, okupację i powstanie. Właśnie w takiej kolejności. Słynny polski dziejowy ciąg przyczynowo-skutkowy. Ale może irlandzki komiwojażer ma rację. Może kiedyś...

Łukasz Ślipko
l.slipko@hotmail.com

slipko na pasku