Polski sklep, nazywany łopatologicznie i bez krzty
fantazji,
polish shopem to prawdziwa
instytucja na miarę co najmniej konsulatu. To prawdziwy PRL-owski sen o pełnych
półkach oraz pełnych portfelach
Jednym z centralnych miejsc, wokół których
organizuje się nasz tutejszy patriotyzm w irlandzkim wydaniu jest „polski sklep".
Pamiętam czasy, kiedy kwitł tutaj rynek budowlany i pierwsi pionierzy
przyjeżdżali, żeby zakładać swoje sklepo-podobne budki z artykułami bliskimi
polskiemu sercu. Nie, nie z wódką - pierwsze sklepy nie miały koncesji, a i
duże sieci irlandzkich supermartkeów szybko połapały się, że polski robotnik
lubi sobie chlapnąć po ciężkim dniu pracy i że za nic w świecie nie weźmie do
ust
whisky, nieważne czy będzie
irlandzka, szkocka, czy amerykańska - takiej wódy, co wali myszami i perfumą
prawdziwy Polak nie weźmie do ust za nic w świecie, choćby miał uschnąć!
Wykazały to niezbicie profesjonalne badania marketingowe, wykonane na zlecenie
irlandzkich przedsiębiorców. W szybkim tempie pokazały się więc wszystkie
ważniejsze polskie alkohole, łącznie z Wyborową i Żubrówką oraz Tyskim i
Lechem. Nie sprowadza się tanich win, prawdopodobnie dlatego, że nie spełniają
jakichś tam norm konsumenckich i można by je tutaj sprzedawać jedynie w
sklepach ogrodniczych i to nie w celu konsumpcyjnym, ale może - bo ja wiem -
przemysłowym. Tak, czy owak, wina truskawkowego tu nie uświadczysz.
Polski sklep, nazywany łopatologicznie i bez krzty
fantazji,
polish shopem to prawdziwa
instytucja na miarę co najmniej konsulatu. To prawdziwy PRL-owski sen o pełnych
półkach oraz pełnych portfelach (do tej pory w historii mieliśmy zwykle albo
jedno albo drugie, ale nigdy oba naraz). Chlebek, bułeczki, zwoje kiełbas
piętrzące się pod łakomym okiem klienta; smalec, mydło i powidło. Oczywiście
wszystko dwa razy droższe, niż w Polsce, ale ciągle po bardzo atrakcyjnych
cenach, zważywszy na tutejsze zarobki.
Kiedy ostatnio wybraliśmy się do jednego z takich
przybytków, natrafiliśmy wewnątrz na dwóch koleżków w dresach, rozprawiających
o kilogramach, masach, odżywkach i definicjach, blokując swoimi napompowanymi
ciałami dostęp do mrożonych naleśników i pierogów z kapustą. Wyglądało to
trochę tak, jak gdyby byli nieświadomymi strażnikami polskich tradycji
kulinarnych. Sterczeli tam jak dwie głowy tego samego Cerbera, rzucając
wściekłe spojrzenia za każdym razem, kiedy ktoś próbował im przeszkodzić.
Ryzykując gniew mitycznego stwora sięgnąłem po naleśniki. Kiedy odchodziłem od
zamrażarki, usłyszałem jeszcze jak jedna głowa mówi do drugiej: „Wiesz, ostatni
posiłek, to się powinno jeść tak do 18-tej, ale przy mojej masie to ja się tym
zbytnio przejmować nie muszę". No, tak - pomyślałem - przy twojej masie, to ty
się kolego w ogóle niczym nie musisz przejmować. Dobra masa to jest lekarstwo
na wszystkie troski tego świata. Gdyby Arystoteles miał dobrą masę, to cały
Perypat by na tym skorzystał. Tyle wiesz ile zjesz.
Staliśmy w kolejce do kasy, kiedy przez drzwi wpadła
głośna, kolorowa chmara. W Irlandii są dwa rodzaje Cyganów, ci tutejsi, zwani
Travellersami oraz ci bardziej nam
znajomi, którzy przybyli z Rumunii i Bułgarii. Ci pierwsi zajmują się
muzykowaniem oraz wojnami klanowymi, ci drudzy kradzieżami i żebraniem na skalę
przemysłową. Ilekroć tłum bab w bufiastych, kolorowych spódnicach z
niekończącymi się warstwami odzienia wpada do sklepu, wszyscy pracownicy
zlatują się, żeby pilnować towarów. Robią to otwarcie, nawet nie próbując bawić
się w subtelności detektywów sklepowych. Po prostu otaczają taką rodzinę
wianuszkiem i stoją z założonymi rękoma. Mają ku temu dobre powody. Widziałem
kiedyś jak przyłapana na kradzieży kobieta wyjęła spod spódnicy kilka worków
mąki i cukru. Właściciel sklepu, nie mógł uwierzyć własnym oczom i stał tam,
drapiąc się po łysej głowie. Cygańskie spódnice to prawdziwe sakwy bez dna i
zarazem narzędzie pracy. To kobiety odwalają zawsze najbrudniejszą robotę i
ponoszą największe ryzyko. Mężczyzn właściwie nie widać. Jako głowa rodziny, cygański
mężczyzna siedzi w domu niczym pająk w
sieci i snuje ciągle to nowe plany pomnożenia majątku. Ewentualnie zabija czas
graniem na gitarze, jak legendarny muzyk Jimmy Rosenberg. Nawet bardzo
liberalni i tolerancyjni Irlandczycy mają czasem tego dosyć i wywieszają na
zewnątrz sklepów zdjęcia sprawców z odpowiednim ostrzeżeniem.
Kiedy opuszczaliśmy sklep, napotkaliśmy w drzwiach
na dziwnego jegomościa w spranym garniturze. Ku naszemu zaskoczeniu okazał się
być Irlandczykiem, sprzedającym ubezpieczenia. Wyglądał jak podstarzały
komiwojażer, mówił całkiem nieźle po polsku (w zasadzie nie znałem nigdy
żadnego Anglosasa, który mówiłby tak dobrze) i jak nam opowiedział w
charakterze wprowadzenia, mieszkał trochę w naszym kraju. W Łodzi, ściśle rzecz
biorąc. Cóż on w tej Łodzi robił, tego nie mogłem dociec. E. zerkała
podejrzliwie na jego brudne paznokcie. Może sprzedawał
Leprechauny? Potem próbował nas wysondować i oczywiście wepchnął
nam tonę papierów, ulotek i wizytówek. Wymówiliśmy się grzecznie, tłumacząc, że
nie wiemy jak długo tu jeszcze zostaniemy i tak dalej. Zaśmiał się gorzko i
odniosłem wrażenie, że nie byliśmy pierwszymi dzisiaj, którzy mu odmówili. „Ech,
wy Polacy" - powiedział w końcu - „niby wam się tutaj podoba i chcecie zostać,
ale tak naprawdę to nie chcecie. Nie kupujecie domów, tylko wynajmujecie. Nie
ubezpieczacie się, bo nie chcecie się do niczego przywiązywać. Tylko tak w
zawieszeniu wolicie pozostawać. Ciągle macie nadzieję, że w końcu w waszym
kraju będzie tak jak tutaj i będziecie mogli wrócić. Myślicie, że ja nie wiem
nic o emigracji? Ileż to lat przesiedziałem w Londynie, w Manchesterze, w
Cardiff. To było w latach 70-tych i 80-tych. Też czekałem i marzyłem, żeby
wrócić do siebie i żyć jak człowiek. No i doczekałem się, tak jakby, więc wy
też się pewnie doczekacie".
Może się i doczekamy - pomyślałem ze złością -
jeżeli teoria Fukuyamy o jedynym możliwym i słusznym kapitalistycznym końcu
historii okaże się prawdą. Ale w tej naszej części świata jakoś tak się dzieje,
że nigdy niczego nie da się zaplanować ani przewidzieć. To jest prawdziwe
nemezis dla wróżek, tarocistów i wszelkich profesjonalnych przepowiadaczy
przyszłości ten nasz kraj nad Wisłą i kraje sąsiednie zresztą też. Poza tym
historyczna natura naszego narodu nie znosi próżni i jak się zbyt długo nic nie
dzieje, to zawsze musi przyjść jakaś wojna albo kryzys. A ludziom wiecznie coś
chodzi po głowach, ich głowy są od tego „chodzenia" de facto gorące i niewiele
im brakuje do przegrzania się. A jak się przegrzeją to znowu będziemy mieli
wojnę, okupację i powstanie. Właśnie w takiej kolejności. Słynny polski
dziejowy ciąg przyczynowo-skutkowy. Ale może irlandzki komiwojażer ma rację.
Może kiedyś...
Łukasz
Ślipko
l.slipko@hotmail.com