czwartek, 21 listopada 2024
l.slipkoPamiętam to brudne, czarne lato w Świętej Katarzynie. Powódź pochłonęła pobliskie Siechnice. Mój kolega uciekał stamtąd swoim starym Fiatem, widząc we wstecznym lusterku, jak zamyka się za nim ściana wody.




Nie był tylko pewien czy jest Izraelitą czy Egipcjaninem w tym dolnośląskim Morzu Czerwonym. W końcu kto by potrafił przeniknąć umysł Jahwe? Na wszelki wypadek kuzyn cisnął na gaz z taką siłą, że prawie wybił dziurę w zardzewiałej podłodze, ale ocalił swojego starego trupa. Mówi się, że ludzie mają szkielety w szafach. Mój znajomy z całą pewnością miał jeden w garażu.

Święta Katarzyna została przecięta na pół. Najpierw woda zatrzymała sie na wysokości torów. Z dachu magazynów przy stacji kolejowej obserwowaliśmy kominy elektrociepłowni, wystające z wody niczym wieże jakiejś postnuklearnej Atlantydy. Nonszalancko pstrykaliśmy niedopałkami w atramentową otchłań rozpościerającą się tuż przed nami. Wszystko stanęło w nagłym bezruchu. Daleko, na horyzoncie jakiś śmiałek mozolnie wiosłował na wojskowym pontonie. Słyszałem póżniej historie o podwodnych włamywaczach, nurkujących po zatopione skarby. Ulice tego miasta wyglądały teraz jak panorama Rapture City. Brakowało tylko wielorybów unoszących się z gracją arteriami. Brudne odmęty pochłonęły domy, place zabaw, skwery. Zniknęła już cała ta gorączka, która towarzyszyła ratowaniu dobytku. Ludzie patrzyli na to obojętnie; co najwyżej z jakimś cieniem posępnej fascynacji. Tony błotnistej wody pokryły wszystko w zasięgu wzroku.

fallout-3-16

Mieszkańcy wykupili papierosy z miejscowych sklepów. Zostały tylko mentole, których nikt nie chciał. Nie były aż takie złe. Pozostawiały przyjemny, chłodny posmak na języku a poza tyn nie byliśmy wybredni. Ludzie nakupili baterii i świeczek, sprzedawcy zacierali ręce. W końcu woda musiała kiedyś się cofnąć. Stare kobiety plotkowały na rogu ulicy, mężczyźni siedzieli na ławkach z rękami w kieszeniach. Niektórzy pili, inni już byli napici. Nie pozostawało już nic do zrobienia, poza czekaniem na rozwój wydarzeń. Meble wyniesiono na górne piętra. Nie było prądu, więc ludzie porzucili bezużyteczne telewizory i wylegli na zewnątrz. Znienacka wieś cofnęła się w czasie o 50 lat.

Zanim odłączyli prąd w telewizji Cimoszewicz zdążył jeszcze powiedzieć, że trzeba się było ubezpieczyć. Pewnie nie miał pojęcia, że tym jednym zdaniem przekreśla całą swoją karierę polityczną. Nas jednak zupełnie to wówczas nie obchodziło. Nie mieliśmy czego ubezpieczać tak, czy owak. Może jakiś zardzewiały rower by się znalazł. Byliśmy młodzi, byliśmy buntownikami i powódź jedynie wzmacniała stan naszej duchowej anarchii. Nie chcieliśmy zmieniać ani tym bardziej ratować świata. Świat nas nie obchodził. Siedzieliśmy w garażu, piliśmy piwo Piast, paliliśmy pojary wygrzebane z jakiegoś słoika. Z głośników podłączonych do zdezelowanej Unitry zawodził Glenn Danzig, opiewając brudne, czarne lato (Dirty, black summer). Były wakacje i nie mieliśmy kompletnie nic do roboty.

rapture

W tych dniach dużo podróżowaliśmy. Ładowaliśmy nasze leniwe ciała na starożytne rowery, które skrzypiały i jęczały, błagając o chociaż kilka kropel oleju. Ale my byliśmy nieubłagani. Chcieliśmy zajeździć je na śmierć, w końcu były naszymi bojowymi rumakami i mieliśmy do tego prawo. Krążyliśmy po okolicy, próbując odnaleźć miejsca, z których nadciągał czarny żywioł. W szczerym polu stał pociąg relacji Wrocław - Opole. Nie udało mu się uciec przed wodą, chociaż maszynista dał z siebie wszystko i lokomotywa mało nie rozpadła mu się w rękach, kiedy nią pędził. A pędził jak wariat, pędził tak jakby nie na mazucie jechał ale na jakimś uranie albo wodorze. Pociąg ery atomowej został pokonany przez powódź. W tym obrazku objawił nam się cały absurd ucieczki. Co to za ucieczka, jeżeli można wiać tylko w jednym kierunku, nierzadko w kierunku nadciągającego kataklizmu?

Na drodze, która wyglądała jak rozwałkowane ciasto o smaku żwirowo- asfaltowym, roiło się od dziur. Niewiele się tu zmieniło, odkąd odeszli stąd ostatni Niemcy. Zupełnie tak jakby krajobraz chciał za wszelką cenę zachować swoją historię i nie poddawał się tak łatwo próbom przywrócenia go nowoczesności. Dawni mieszkańcy rozwiali się niczym złoty pył, ich domy i cmentarze obróciły się w proch albo też pozostały na w pół porzucone, zanurzone w oceanie traw, wegetując gdzieś na obrzeżach ludzkie pamięci. Mijaliśmy je, mokre od porannej rosy. Powietrze pachniało rozkopaną glebą.

powodz_we_wroclawiu06

Gdzieś pośrodku tej płaczącej krainy znaleźliśmy zagajnik z resztkami obozowiska. Przynajmniej tak to miejsce nazwaliśmy na własny użytek. Palenisko z resztkami popiołu a na wprost niego wybebeszona, poturbowana sofa z wystającymi z niej sprężynami. Nie mieliśmy pojęcia, jaka była historia tego miejsca. Komu chciało się przytaszczyć ten zdezelowany mebel? Jakie potajemne schadzki i spotkania odbywały się tutaj, w tym błotnistym lesie, pełnym bezużytecznych rupieci i młodzieńczych marzeń? W dniach powodzi często odwiedzaliśmy to miejsce, rozwalaliśmy się na tym naszym dekadenckim siedzisku niczym ostatni Rzymianie patrzący na zagładę swojego imperium. Popijaliśmy wino i przeglądaliśmy się swoim odbiciom w odłamkach starych butelek. Nie odzywaliśmy się do siebie zbytnio, bo w tym miejscu i w tym czasie doprawdy niewiele pozostawało do powiedzenia. Tkwiliśmy tam, nieporuszeni jak jakaś załoga szkielet, jak kościotrupy z dans macabre radośnie wypatrujące rewelacji.

091124-rapture-1

Najlepiej czujemy się w apokalipsie. Nawet nie przed nią, ale właśnie w samym jej środku. Stan wyjątkowy to nasz narodowy żywioł. Najwygodniej siedzi się na kupie gruzów, bo wtedy wszystkie sprawy załatwia się na bieżąco. Nie trzeba ani planować na przyszłość ani troszczyć się o to, co było. Nie trzeba być za nic odpowiedzialnym. Kto by się tam martwił o ziemskie sprawy, kiedy niebo wali się na głowy? Liczy się tylko tu i teraz. To jest taki nasz narodowy, romantyczny epikureizm. Chwytaj dzień! Chwytaj katastrofę! My też odnajdywaliśmy się w tej wizji świata. Mieliśmy nadzieję, że czarna woda ostatecznie pochłonie nasze szkoły i miejsca pracy oraz uwolni nas na zawsze od tej armii belfrów i biurokratów, uprzykrzających nam życie. W tamtej chwili byliśmy postapokaliptycznymi wędrowcami. Włóczęgami, żyjącymi z tego, co uda się nam zdobyć. Nie potrzebującymi niczego więcej, poza starymi, rozklekotanymi rowerami, garścią papierosów, drobniakami na piwo w kieszeni i mnóstwem wolnego czasu. Ten czas był najcenniejszy.

Łukasz Ślipko
l.slipko@hotmail.com

slipko na pasku