Pamiętam to brudne, czarne lato w Świętej
Katarzynie. Powódź pochłonęła pobliskie Siechnice. Mój kolega uciekał stamtąd
swoim starym Fiatem, widząc we wstecznym lusterku, jak zamyka się za nim ściana
wody.
Nie był tylko pewien czy jest Izraelitą czy
Egipcjaninem w tym dolnośląskim Morzu Czerwonym. W końcu kto by potrafił
przeniknąć umysł Jahwe? Na wszelki wypadek kuzyn cisnął na gaz z taką siłą, że
prawie wybił dziurę w zardzewiałej podłodze, ale ocalił swojego starego trupa.
Mówi się, że ludzie mają szkielety w szafach. Mój znajomy z całą pewnością miał
jeden w garażu.
Święta Katarzyna została przecięta na pół. Najpierw
woda zatrzymała sie na wysokości torów. Z dachu magazynów przy stacji kolejowej
obserwowaliśmy kominy elektrociepłowni, wystające z wody niczym wieże jakiejś
postnuklearnej Atlantydy. Nonszalancko pstrykaliśmy niedopałkami w atramentową
otchłań rozpościerającą się tuż przed nami. Wszystko stanęło w nagłym bezruchu.
Daleko, na horyzoncie jakiś śmiałek mozolnie wiosłował na wojskowym pontonie.
Słyszałem póżniej historie o podwodnych włamywaczach, nurkujących po zatopione
skarby. Ulice tego miasta wyglądały teraz jak panorama
Rapture City. Brakowało tylko wielorybów unoszących się z gracją
arteriami. Brudne odmęty pochłonęły domy, place zabaw, skwery. Zniknęła już
cała ta gorączka, która towarzyszyła ratowaniu dobytku. Ludzie patrzyli na to
obojętnie; co najwyżej z jakimś cieniem posępnej fascynacji. Tony błotnistej
wody pokryły wszystko w zasięgu wzroku.
Mieszkańcy wykupili papierosy z miejscowych sklepów.
Zostały tylko mentole, których nikt nie chciał. Nie były aż takie złe.
Pozostawiały przyjemny, chłodny posmak na języku a poza tyn nie byliśmy
wybredni. Ludzie nakupili baterii i świeczek, sprzedawcy zacierali ręce. W końcu
woda musiała kiedyś się cofnąć. Stare kobiety plotkowały na rogu ulicy,
mężczyźni siedzieli na ławkach z rękami w kieszeniach. Niektórzy pili, inni już
byli napici. Nie pozostawało już nic do zrobienia, poza czekaniem na rozwój
wydarzeń. Meble wyniesiono na górne piętra. Nie było prądu, więc ludzie
porzucili bezużyteczne telewizory i wylegli na zewnątrz. Znienacka wieś cofnęła
się w czasie o 50 lat.
Zanim odłączyli prąd w telewizji Cimoszewicz zdążył
jeszcze powiedzieć, że trzeba się było ubezpieczyć. Pewnie nie miał pojęcia, że
tym jednym zdaniem przekreśla całą swoją karierę polityczną. Nas jednak
zupełnie to wówczas nie obchodziło. Nie mieliśmy czego ubezpieczać tak, czy
owak. Może jakiś zardzewiały rower by się znalazł. Byliśmy młodzi, byliśmy
buntownikami i powódź jedynie wzmacniała stan naszej duchowej anarchii. Nie
chcieliśmy zmieniać ani tym bardziej ratować świata. Świat nas nie obchodził.
Siedzieliśmy w garażu, piliśmy piwo Piast, paliliśmy pojary wygrzebane z
jakiegoś słoika. Z głośników podłączonych do zdezelowanej
Unitry zawodził Glenn Danzig, opiewając brudne, czarne lato (
Dirty, black summer). Były wakacje i nie
mieliśmy kompletnie nic do roboty.
W tych dniach dużo podróżowaliśmy. Ładowaliśmy nasze
leniwe ciała na starożytne rowery, które skrzypiały i jęczały, błagając o
chociaż kilka kropel oleju. Ale my byliśmy nieubłagani. Chcieliśmy zajeździć je
na śmierć, w końcu były naszymi bojowymi rumakami i mieliśmy do tego prawo.
Krążyliśmy po okolicy, próbując odnaleźć miejsca, z których nadciągał czarny
żywioł. W szczerym polu stał pociąg relacji Wrocław - Opole. Nie udało mu się
uciec przed wodą, chociaż maszynista dał z siebie wszystko i lokomotywa mało
nie rozpadła mu się w rękach, kiedy nią pędził. A pędził jak wariat, pędził tak
jakby nie na mazucie jechał ale na jakimś uranie albo wodorze. Pociąg ery
atomowej został pokonany przez powódź. W tym obrazku objawił nam się cały
absurd ucieczki. Co to za ucieczka, jeżeli można wiać tylko w jednym kierunku,
nierzadko w kierunku nadciągającego kataklizmu?
Na drodze, która wyglądała jak rozwałkowane ciasto o
smaku żwirowo- asfaltowym, roiło się od dziur. Niewiele się tu zmieniło, odkąd
odeszli stąd ostatni Niemcy. Zupełnie tak jakby krajobraz chciał za wszelką
cenę zachować swoją historię i nie poddawał się tak łatwo próbom przywrócenia
go nowoczesności. Dawni mieszkańcy rozwiali się niczym złoty pył, ich domy i
cmentarze obróciły się w proch albo też pozostały na w pół porzucone, zanurzone
w oceanie traw, wegetując gdzieś na obrzeżach ludzkie pamięci. Mijaliśmy je,
mokre od porannej rosy. Powietrze pachniało rozkopaną glebą.
Gdzieś pośrodku tej płaczącej krainy znaleźliśmy
zagajnik z resztkami obozowiska. Przynajmniej tak to miejsce nazwaliśmy na
własny użytek. Palenisko z resztkami popiołu a na wprost niego wybebeszona,
poturbowana sofa z wystającymi z niej sprężynami. Nie mieliśmy pojęcia, jaka
była historia tego miejsca. Komu chciało się przytaszczyć ten zdezelowany
mebel? Jakie potajemne schadzki i spotkania odbywały się tutaj, w tym
błotnistym lesie, pełnym bezużytecznych rupieci i młodzieńczych marzeń? W
dniach powodzi często odwiedzaliśmy to miejsce, rozwalaliśmy się na tym naszym
dekadenckim siedzisku niczym ostatni Rzymianie patrzący na zagładę swojego
imperium. Popijaliśmy wino i przeglądaliśmy się swoim odbiciom w odłamkach
starych butelek. Nie odzywaliśmy się do siebie zbytnio, bo w tym miejscu i w
tym czasie doprawdy niewiele pozostawało do powiedzenia. Tkwiliśmy tam,
nieporuszeni jak jakaś załoga szkielet, jak kościotrupy z
dans macabre radośnie wypatrujące rewelacji.
Najlepiej czujemy się w apokalipsie. Nawet nie przed
nią, ale właśnie w samym jej środku. Stan wyjątkowy to nasz narodowy żywioł.
Najwygodniej siedzi się na kupie gruzów, bo wtedy wszystkie sprawy załatwia się
na bieżąco. Nie trzeba ani planować na przyszłość ani troszczyć się o to, co
było. Nie trzeba być za nic odpowiedzialnym. Kto by się tam martwił o ziemskie
sprawy, kiedy niebo wali się na głowy? Liczy się tylko tu i teraz. To jest taki
nasz narodowy, romantyczny epikureizm. Chwytaj dzień! Chwytaj katastrofę! My
też odnajdywaliśmy się w tej wizji świata. Mieliśmy nadzieję, że czarna woda
ostatecznie pochłonie nasze szkoły i miejsca pracy oraz uwolni nas na zawsze od
tej armii belfrów i biurokratów, uprzykrzających nam życie. W tamtej chwili
byliśmy postapokaliptycznymi wędrowcami. Włóczęgami, żyjącymi z tego, co uda
się nam zdobyć. Nie potrzebującymi niczego więcej, poza starymi, rozklekotanymi
rowerami, garścią papierosów, drobniakami na piwo w kieszeni i mnóstwem wolnego
czasu. Ten czas był najcenniejszy.
Łukasz
Ślipko
l.slipko@hotmail.com