Będąc
dzieckiem popkultury, któremu nieobce są rozrywki masowe,
postanowiłem udać się do kina, żeby w ramach spożywania
zakazanego owocu być świadkiem premiery nowej odsłony kasowego
hitu z lat 80.
Jeśli
idzie o spożywania zakazanego owocu - w języku angielskim jest na
to takie ładne określenie:
guilty
pleasures,
które oznacza „przyjemności, którym towarzyszy poczucie winy".
Zgasły światła, ucichły odgłosy otwieranych puszek i
chrupania popcornu, chwila napięcia i... bum! Nagle Władysław
Szpilman w stroju najemnika z karabinem na plecach spada nam z nieba
i pędzi prosto ku zagładzie. W tak iście Hitchcokowskim stylu
zaczyna się najnowsza odsłona serii
Predator.
Potem jest już tylko lepiej, to znaczy gorzej.
Zamysłem
kolejnego reżysera (Nimrod Antal), który wziął się za tę
franszczyznę był w pewnym sensie powrót do korzeni, czyli do
pierwowzoru z 1987 roku, z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej.
Oznaczało to zarazem próbę odcięcia się od serii
Alien
vs Predator,
która żerując na sentymentach fanów próbowała przedstawić się
jako prawowity spadkobierca obu franszczyzn. Była to i jest jedna
wielka kinematograficzna pomyłka. Antal obiecuje nam zatem, że ten
nowy
Predator,
czy raczej
Predators
(liczba mnoga), będzie taki jak ten pierwszy; że towarzysząca mu
atmosfera będzie podobna do tej która towarzyszyła nam, kiedy,
prawie dwie dekady temu, siedząc w pluszowych kapciach przed
przywiezionym z RFN-u odtwarzaczem firmy Goldstar, zagryzając
paznokcie oglądaliśmy z zapartym tchem pirackiego VHS-a. Na ekranie
zaś zmagania grupy komandosów pod wodzą wielokrotnego terminatora
oraz obecnego gubernatora Kalifornii, przemierzających
środkowoamerykańską dżunglę w celu uratowania kogoś tam,
właściwie nieważne kogo, jakiegoś tam nie istniejącego ministra.
Wszystko po to, żeby zrównać z ziemią obóz partyzantów (możemy
się tylko domyśleć, że to jacyś Maoiści). Tropem naszych
bohaterów podąża przybysz nie z tej ziemi, dwumetrowy humanoid z
dredami i niesłychanie brzydką facjatą, który jest równie
zapalonym myśliwym jak, nie przymierzając, hrabia Komorowski. Misja
zamienia się w masakrę, oddział zostaje wybity do nogi, na
szczęście Arnold Schwarzenegger pokonuje bestię w walce jeden na
jednego i za ten wyczyn zostaje nagrodzony fotelem gubernatora.
Czysta rozkosz!
Tu
pojawia się jednak problem. Reżyser „Predatorów" zapomniał,
że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki (niektórzy
twierdzą, że nawet raz nie można) i tak dalece przejął się
pierwszą częścią, że złożył swój film do kupy posługując
się głównie aluzjami do pierwowzoru. Jest tego tak dużo, że w
pewnym momencie film Antala zamienia się właściwie w pastisz. Było
to widoczne już w samym zwiastunie, który uznałem z początku za
primaaprilisowy żart. Począwszy od amerykańskiej dżungli, poprzez
bohaterów oraz poszczególne sceny, takie jak ucieczka kończąca
się skokiem do wodospadu czy taplanie sie w błocie, żeby oszukać
termowizjer łowcy. W pierwszej części Predatora w finałowej walce
Arnie dostaje ostro po mordzie. W
Predators
ten wątek (jeżeli można to tak nazwać) zostaje postawiony na
głowie i tym razem to Predator dostaje wycisk, co wygląda zupełnie
nieprawdopodobnie, zważywszy na mikro posturę Adriena Brody. Równie
fantastycznie wygląda scena z zaimprowizowaną pułapka w wyniku
której Predatorowi wybucha w „twarz" pół tuzina granatów,
nie robiąc na nim specjalnego wrażenia, tak jakby to były
odpustowe petardy.
Równie
nieprawdopodobnie wygląda pomysł przetransportowania grupy
przypadkowych żołnierzy na inną planetę. Mamy zatem oprycha z
południowoamerykańskiego kartelu szmuglującego ludzi, mamy
poczciwego, mówiącego biegle po angielsku Rosjanina ze Specnazu,
który prosto z czeczeńskiej rzeźni
został
przeniesiony na inna planetę (w dodatku z niewłaściwym karabinem).
Mamy nareszcie
Yakuzę,
który
swoją małomówność tłumaczy troską o ilość palców u rąk,
mamy psychopatycznego mordercę prosto z celi śmierci, który
opowiada ileż to kokainy weźmie i ile ofiar zarżnie, jak tylko się
stąd wydostanie. Do tego musimy dodać, granego przez Adriena Brody,
najemnika robiącego w
Black
Ops (operacje,
o których administracja nie chce wiedzieć, zwłaszcza jeżeli coś
pójdzie nie tak) oraz kobiecy akcent w postaci pani snajper z
Shabaku albo innego Sayeret Matkalu, która tym razem zamiast to
Hamasu i Hezbollahu będzie strzelać do kosmitów. W odróżnieniu
od pierwszego Predatora, tutaj główni bohaterowie nie są drużyną
i właściwie nawet nie próbują nią być. Zupełnie jakby zawczasu
wiedzieli, jaki los przygotował dla nich scenarzysta i dlatego nie
widzieli sensu w urządzaniu wieczorku zapoznawczego, skoro i tak
wszyscy zginą.
Brak
odpowiedniego budżetu z pewnością nie pomógł tej produkcji. Już
chociażby sama lokalizacja, która próbuje udawać inną planetę
za sprawą komputerowo odmalowanego nieba z kilkoma księżycami. To
ma nas przekonać, że jesteśmy na drugim końcu galaktyki? (całość
była kręcona w Teksasie i na Hawajach i tak właśnie wygląda -
jak kręcona w Teksasie i na Hawajach). Po efektach specjalnych z
filmu
Avatar
taka tania sztuczka już nie przejdzie.
Wracając
do Władysława Szpilmana: Adrien Brody po raz kolejny próbował
zmierzyć się z rolą twardziela, co nie do końca mu wyszło, nie
tylko dlatego, że brakuje mu odpowiedniej
physis,
ale również z powodu pewnego rodzaju delikatności, żeby nie
powiedzieć kobiecości bijącej z jego twarzy, zwłaszcza kiedy robi
nieszczęśliwą minę. Nie pomoże mu tu ani udawany niski głos,
ani wymachiwanie bronią. Dla mnie Adrien Brody na zawsze pozostanie
smutnym, żydowskim pianistą z filmu Polańskiego, za którą to
rolę dostał zresztą zasłużonego Oskara.
Nawiasem
mówiąc jest to dość interesująca tendencja we współczesnym
kinie. Jak zauważył jeden z recenzentów, nie ma już aktorów,
którzy jeszcze dwie dekady temu z takim powodzeniem grali role
samców Alfa. Niektórzy spisali się tak dobrze, że zawędrowali aż
do
polityki (Arnold Schwarzenegger, Jesse Ventura) albo się zestarzeli,
znudzili i sflaczeli (Sylvester Stallone, Dolph Lundgren). Teraz z
kolei pokolenie aktorów, którzy do tej pory byli obsadzani w roli
amantów, poszło na siłownię, żeby sobie zbudować odpowiednią
„definicję" (uwielbiam słownik kulturystyki). Wszystko po to,
żeby wskoczyć w buty starszych kolegów po fachu. Czy ktoś
pamięta, jakimi suchotnikami
byli
Brad Pitt, Jake Gyllenhaal, Ralph Fiennes czy Eric Bana zanim podjęli
się ról mityczno-baśniowych, tudzież współczesno-wojennych
bohaterów? Skóra i kości. Niektórym tak zresztą zostało, jak
np. elfowi Legolasowi z ekranizacji Władcy Pierścienia (Orlando
Bloom).
Podsumowując,
kolejna odsłona Predatora jest po prostu porażką. Naśladownictwo,
nawet nie najgorsze, nie jest gwarancją sukcesu i czasem trzeba
wymyślić coś nowego, żeby popchnąć franszczyznę do przodu, a
nie tylko trzymać się utartych schematów. W momencie, w którym
widz przestaje interesować się tym, co się wydarzy dalej, film
właściwie się kończy. W tym sensie film
Predators
zakończył się właściwie jeszcze zanim się rozpoczął. Twórcy
filmu sądzili, że będą w stanie daleko zajechać na
konserwatywnym koniku sprawdzonych motywów, ale powinęła im się
tutaj noga. Konserwatyzm dla samego konserwatyzmu jest nudny i
bezproduktywny, zwłaszcza jeśli chodzi o sztukę. Buty Arnolda
Schwarzeneggera okazały się nie pasować na Adriena Brody.
Jedynym
trwałym efektem, który ten film wywarł na moim życiu jest złożona
przez moją narzeczoną obietnica, że już nigdy więcej nie pójdzie
ze mną do kina. Zamierzam wysłać w tej sprawie list do reżysera,
żeby zamieścił w zwiastunie odpowiednie ostrzeżenie.
Łukasz
Ślipko
l.slipko@hotmail.com