poniedziałek, 25 listopada 2024
l.slipko Będąc dzieckiem popkultury, któremu nieobce są rozrywki masowe, postanowiłem udać się do kina, żeby w ramach spożywania zakazanego owocu być świadkiem premiery nowej odsłony kasowego hitu z lat 80.




Jeśli idzie o spożywania zakazanego owocu - w języku angielskim jest na to takie ładne określenie: guilty pleasures, które oznacza „przyjemności, którym towarzyszy poczucie winy".
Zgasły światła, ucichły odgłosy otwieranych puszek i chrupania popcornu, chwila napięcia i... bum! Nagle Władysław Szpilman w stroju najemnika z karabinem na plecach spada nam z nieba i pędzi prosto ku zagładzie. W tak iście Hitchcokowskim stylu zaczyna się najnowsza odsłona serii Predator. Potem jest już tylko lepiej, to znaczy gorzej.

Zamysłem kolejnego reżysera (Nimrod Antal), który wziął się za tę franszczyznę był w pewnym sensie powrót do korzeni, czyli do pierwowzoru z 1987 roku, z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej. Oznaczało to zarazem próbę odcięcia się od serii Alien vs Predator, która żerując na sentymentach fanów próbowała przedstawić się jako prawowity spadkobierca obu franszczyzn. Była to i jest jedna wielka kinematograficzna pomyłka. Antal obiecuje nam zatem, że ten nowy Predator, czy raczej Predators (liczba mnoga), będzie taki jak ten pierwszy; że towarzysząca mu atmosfera będzie podobna do tej która towarzyszyła nam, kiedy, prawie dwie dekady temu, siedząc w pluszowych kapciach przed przywiezionym z RFN-u odtwarzaczem firmy Goldstar, zagryzając paznokcie oglądaliśmy z zapartym tchem pirackiego VHS-a. Na ekranie zaś zmagania grupy komandosów pod wodzą wielokrotnego terminatora oraz obecnego gubernatora Kalifornii, przemierzających środkowoamerykańską dżunglę w celu uratowania kogoś tam, właściwie nieważne kogo, jakiegoś tam nie istniejącego ministra. Wszystko po to, żeby zrównać z ziemią obóz partyzantów (możemy się tylko domyśleć, że to jacyś Maoiści). Tropem naszych bohaterów podąża przybysz nie z tej ziemi, dwumetrowy humanoid z dredami i niesłychanie brzydką facjatą, który jest równie zapalonym myśliwym jak, nie przymierzając, hrabia Komorowski. Misja zamienia się w masakrę, oddział zostaje wybity do nogi, na szczęście Arnold Schwarzenegger pokonuje bestię w walce jeden na jednego i za ten wyczyn zostaje nagrodzony fotelem gubernatora. Czysta rozkosz!
predator1

Tu pojawia się jednak problem. Reżyser „Predatorów" zapomniał, że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki (niektórzy twierdzą, że nawet raz nie można) i tak dalece przejął się pierwszą częścią, że złożył swój film do kupy posługując się głównie aluzjami do pierwowzoru. Jest tego tak dużo, że w pewnym momencie film Antala zamienia się właściwie w pastisz. Było to widoczne już w samym zwiastunie, który uznałem z początku za primaaprilisowy żart. Począwszy od amerykańskiej dżungli, poprzez bohaterów oraz poszczególne sceny, takie jak ucieczka kończąca się skokiem do wodospadu czy taplanie sie w błocie, żeby oszukać termowizjer łowcy. W pierwszej części Predatora w finałowej walce Arnie dostaje ostro po mordzie. W Predators ten wątek (jeżeli można to tak nazwać) zostaje postawiony na głowie i tym razem to Predator dostaje wycisk, co wygląda zupełnie nieprawdopodobnie, zważywszy na mikro posturę Adriena Brody. Równie fantastycznie wygląda scena z zaimprowizowaną pułapka w wyniku której Predatorowi wybucha w „twarz" pół tuzina granatów, nie robiąc na nim specjalnego wrażenia, tak jakby to były odpustowe petardy.

Równie nieprawdopodobnie wygląda pomysł przetransportowania grupy przypadkowych żołnierzy na inną planetę. Mamy zatem oprycha z południowoamerykańskiego kartelu szmuglującego ludzi, mamy poczciwego, mówiącego biegle po angielsku Rosjanina ze Specnazu, który prosto z czeczeńskiej rzeźni został przeniesiony na inna planetę (w dodatku z niewłaściwym karabinem). Mamy nareszcie Yakuzę, który swoją małomówność tłumaczy troską o ilość palców u rąk, mamy psychopatycznego mordercę prosto z celi śmierci, który opowiada ileż to kokainy weźmie i ile ofiar zarżnie, jak tylko się stąd wydostanie. Do tego musimy dodać, granego przez Adriena Brody, najemnika robiącego w Black Ops (operacje, o których administracja nie chce wiedzieć, zwłaszcza jeżeli coś pójdzie nie tak) oraz kobiecy akcent w postaci pani snajper z Shabaku albo innego Sayeret Matkalu, która tym razem zamiast to Hamasu i Hezbollahu będzie strzelać do kosmitów. W odróżnieniu od pierwszego Predatora, tutaj główni bohaterowie nie są drużyną i właściwie nawet nie próbują nią być. Zupełnie jakby zawczasu wiedzieli, jaki los przygotował dla nich scenarzysta i dlatego nie widzieli sensu w urządzaniu wieczorku zapoznawczego, skoro i tak wszyscy zginą.

Brak odpowiedniego budżetu z pewnością nie pomógł tej produkcji. Już chociażby sama lokalizacja, która próbuje udawać inną planetę za sprawą komputerowo odmalowanego nieba z kilkoma księżycami. To ma nas przekonać, że jesteśmy na drugim końcu galaktyki? (całość była kręcona w Teksasie i na Hawajach i tak właśnie wygląda - jak kręcona w Teksasie i na Hawajach). Po efektach specjalnych z filmu Avatar taka tania sztuczka już nie przejdzie.

Wracając do Władysława Szpilmana: Adrien Brody po raz kolejny próbował zmierzyć się z rolą twardziela, co nie do końca mu wyszło, nie tylko dlatego, że brakuje mu odpowiedniej physis, ale również z powodu pewnego rodzaju delikatności, żeby nie powiedzieć kobiecości bijącej z jego twarzy, zwłaszcza kiedy robi nieszczęśliwą minę. Nie pomoże mu tu ani udawany niski głos, ani wymachiwanie bronią. Dla mnie Adrien Brody na zawsze pozostanie smutnym, żydowskim pianistą z filmu Polańskiego, za którą to rolę dostał zresztą zasłużonego Oskara.
predators2

Nawiasem mówiąc jest to dość interesująca tendencja we współczesnym kinie. Jak zauważył jeden z recenzentów, nie ma już aktorów, którzy jeszcze dwie dekady temu z takim powodzeniem grali role samców Alfa. Niektórzy spisali się tak dobrze, że zawędrowali aż do polityki (Arnold Schwarzenegger, Jesse Ventura) albo się zestarzeli, znudzili i sflaczeli (Sylvester Stallone, Dolph Lundgren). Teraz z kolei pokolenie aktorów, którzy do tej pory byli obsadzani w roli amantów, poszło na siłownię, żeby sobie zbudować odpowiednią „definicję" (uwielbiam słownik kulturystyki). Wszystko po to, żeby wskoczyć w buty starszych kolegów po fachu. Czy ktoś pamięta, jakimi suchotnikami byli Brad Pitt, Jake Gyllenhaal, Ralph Fiennes czy Eric Bana zanim podjęli się ról mityczno-baśniowych, tudzież współczesno-wojennych bohaterów? Skóra i kości. Niektórym tak zresztą zostało, jak np. elfowi Legolasowi z ekranizacji Władcy Pierścienia (Orlando Bloom).

Podsumowując, kolejna odsłona Predatora jest po prostu porażką. Naśladownictwo, nawet nie najgorsze, nie jest gwarancją sukcesu i czasem trzeba wymyślić coś nowego, żeby popchnąć franszczyznę do przodu, a nie tylko trzymać się utartych schematów. W momencie, w którym widz przestaje interesować się tym, co się wydarzy dalej, film właściwie się kończy. W tym sensie film Predators zakończył się właściwie jeszcze zanim się rozpoczął. Twórcy filmu sądzili, że będą w stanie daleko zajechać na konserwatywnym koniku sprawdzonych motywów, ale powinęła im się tutaj noga. Konserwatyzm dla samego konserwatyzmu jest nudny i bezproduktywny, zwłaszcza jeśli chodzi o sztukę. Buty Arnolda Schwarzeneggera okazały się nie pasować na Adriena Brody.

Jedynym trwałym efektem, który ten film wywarł na moim życiu jest złożona przez moją narzeczoną obietnica, że już nigdy więcej nie pójdzie ze mną do kina. Zamierzam wysłać w tej sprawie list do reżysera, żeby zamieścił w zwiastunie odpowiednie ostrzeżenie.

Łukasz Ślipko
l.slipko@hotmail.com

slipko na pasku