Kiedyś
miałem sen o wyludnionym Cork. Przechadzałem się w porannej mgle pustymi
ulicami Blackpoolu, tej najbardziej starożytnej części miasta. Nie słychać było
dzwonów Shandonu ani hałasów dobiegających z centrum handlowego.
3.
Wszystko to nastroiło mnie nieco sentymentalnie.
Przypomniałem sobie mojego kolegę z czasów studenckich, który zgodnie z
przyjętym stereotypem za przedstawicieli najbardziej schludnej i uporządkowanej
nacji na świecie uważał Niemców. Przeżył jednak wielkie rozczarowanie, kiedy na
drugim roku studiów doktoranckich przydzielono mu do pokoju Heinricha z Bawarii
czy innego Monachium. Otóż, człowiek ten był antytezą Niemca w całej swojej
długości i rozciągłości. Część pokoju, którą zajmował stanowiła skrzyżowanie
śmietnika z pobojowiskiem. Pomiędzy niemieckimi i polskimi podręcznikami do
fizyki kwantowej walały się puste puszki po piwie i papierki po cukierkach.
Srebrny laptop Toshiby pokrywały brzydkie smugi i tłuste odciski palców. C.
doszedł do wniosku, że jego kolega zza Odry zaraził się wirusem polskiego
bałaganiarstwa. Zepsuli mi Niemca - myślał sobie - budząc się w nocy na odgłos
pijackich hałasów i chichotów sprowadzanych dziewcząt. C. nie czytał
Nietzschego i nie wiedział, że trzeba mieć w sobie chaos, żeby móc dać
narodziny tańczącej gwieździe. Ale nawet gdyby wiedział i czytał, z pewnością nie dostrzegłby w Heinrichu ani
śladu owej mitycznej gwiazdy. Wszystko, co widział, to był bałagan i burdel na
kółkach i zupełna zatrata niemieckości. C. było bardzo smutno z tego powodu.
Czasem myślał sobie tęsknie, że on sam, ze swoim poczuciem ładu, składu i
obowiązku, byłby o wiele lepszym Niemcem, niż wszyscy tutejsi stypendyści razem
wzięci, i że gdyby napisał w tej sprawie list do Bundestagu, to może
przyznaliby mu obywatelstwo w nagrodę za te wszystkie cnoty.
Podobnie jak Oscar, my również zmagaliśmy się z
poszukiwaniem mieszkania. Chcieliśmy, ażeby żyło nam się dobrze, z kimkolwiek
przyjdzie nam mieszkać. Szczególnie E. nie chciała, aby każdy powrót do domu
przypominał zachodzenie do niedźwiedziej gawry albo borsuczej nory. Pamiętam, że trafiliśmy na MacCurtain Street,
na nasz pokój z widokiem na Dunnes Stores przez czysty przypadek. Mieszkanie,
które oglądaliśmy godzinę wcześniej było podłą norą na Washington Street, bez numeru i w zasadzie także bez adresu,
zamieszkane przez niejakiego Carlosa, jego byłą żonę, ich córkę oraz jej
chłopaka. Pokazano nam nasz przyszły pokój, ciągle okupowany przez piątego
mieszkańca, który jak się okazało był też piątym kołem u wozu i gospodarze
postanowili się go pozbyć. Mieszkanie było właściwie pozbawione okien i przez
to mroczne jak jakiś hostel z taniego dreszczowca. Piąty mieszkaniec był
nieobecny, pozostały po nim jedynie klapki, stojące na baczność u wezgłowia
materaca, pilnujące skromnego dobytku niczym dwaj żołnierze. Czy ja tu chciałem
mieszkać? Czy miałem ochotę wtargnąć w tę zadymioną papierosami przestrzeń
cudzych spraw, familijnego zaduchu i latynoskich nieporozumień? Z pewnością
nie. Dlatego wymówiliśmy się grzecznie i czym prędzej uciekliśmy stamtąd, chcąc
poszukać szczęścia po północnej stronie rzeki Lee. Na Maccurtain Street
trafiliśmy na Karola i z miejsca poczuliśmy do niego słabość.
Karol żyje bowiem w każdym z nas. Zżyłem się z
naszym chimerycznym współlokatorem, a to moje „zżycie się" było paradoksalne i
nieoczekiwane. Gdzieś ty się uchował Karolu? Ze swoim sentymentalizmem; z
przekonaniem, że dziewczyny nie lubią rozwodników, ponieważ każda chce mieć
ślub kościelny; ze swoim bigosem po staropolsku, z domem rodzinnym
wystarczająco blisko Warszawy, żeby być warszawiakiem, i odpowiednio daleko,
żeby zarazem być prowincjuszem. Pamiętam, jak zadzwoniłem do niego po raz
pierwszy, żeby umówić się na oglądanie mieszkania. Wzruszył mnie, mówiąc
szczerze, że w tym lokum nie ma właściwie nic szczególnego, no stół, dwa
krzesła, kanapa - tu zawahał się przez moment, jak gdyby rozmawiając ze mną
jednocześnie skanował
apartment w poszukiwaniu atrakcji, o których
mógłby mi donieść - no i filar, dodał,
taki fajny mamy tutaj, duży, biały filar.
„Duży, biały filar" tkwił ni w kij, ni w oko
pośrodku salonu i dawał do myślenia. E. postanowiła przydać mu sensu wieszając
na nim reprodukcję
Gardens of Night autorstwa tutejszej artystki Alice
Maher. Niestety Karol nie docenił tej ciekawej impresji na temat
Ogrodu
ziemskich rozkoszy Boscha; martwiło go jedynie to, że E zrobiła dziurę w
filarze i przez to
Landlord może nie
chcieć oddać nam depozytu. Na szczęście oddał. Mieszkaliśmy tam z E. i Karolem
cały rok, wysłuchując historii jego życia w trakcie gotowania we wspólnej kuchni.
Dowiedzieliśmy się, że Karol jest jednym z tych nieszczęśników, którzy ożenili
się zbyt młodo i przeszli przez rozwód, nie ukończywszy 25 roku życia. Okazało
się, że co z oczu, to niekoniecznie z serca, i że stare tradycje nie zawsze
przeżywają zderzenie z nowoczesnością. W każdym bądź razie, może mogłaby i być
z tego jakaś lekcja dla feministek, ale dla Karola? Z jego cotygodniowej mszą,
kiszonymi ogórkami, kurczakiem w szparagach (Karol pracował w gastronomii i
naprawdę świetnie gotował), z jego depresjami, jego histeriami, piciem i zasypianiem „na klamce"? Jaka mogła być to
lekcja? Że życie nigdy nie jest tak bardzo do dupy, żeby nie mogło być do dupy
jeszcze bardziej? Karol ostatecznie powrócił do ojczyzny. Odpowiednio szybko,
żeby umknąć przed raczkującym w Irlandii kryzysem. W samą porę, żeby zdążyć na
apogeum tegoż kryzysu w Polsce.
4.
Po wielu próbach i niepowodzeniach odnaleźliśmy nasz
cichy i własny kąt na Wellington Road. Nazywa się
Mount Verdon Terrace i wznosi się ponad wierzchołkami najwyższych
drzew. Widać stamtąd całą dolinę. Na Wschodzie doki, z zacumowanymi w nich
krypami o pordzewiałych burtach i wielkimi magazynami piętrzącymi się na
południowym brzegu Lee, nieco bliżej stacja kolejowa
Kent Station, na wprost zaś centralny dworzec autobusowy, rzekomo
najbrzydsza budowla w Irlandii, ale widywałem już brzydsze. Na pierwszym planie,
zza pobliskich dachów wystaje kopuła kościoła Św. Patryka, bardziej w prawo
charakterystyczna skrzywiona wieża kościoła Świętej Trójcy, efekt fuszerki
jakiegoś kamieniarza. Na północnym brzegu Lee, w samym sercu dawnych, nie
istniejących już fortyfikacji Shandonu, wznosi się kościół Świętej Anny, ze
słynnym wiatromierzem w kształcie złotej rybki oraz czterema tarczami
zegarowymi, z których każda pokazuje inną godzinę, skąd wzięła się nazwa
Four Liars (Czterech Łgarzy). Płaskość
krajobrazu urbanistycznego Cork ma swoje dobre strony, ponieważ spacerując po
mieście, nawet po najbardziej zurbanizowanej jego części, przechodzień nie
czuje się tak mocno przytłoczony zabudową. Niska linia domów sprawia, ze niebo
nad nami wydaje się pochłaniać bez reszty cały pejzaż. Wystarczy unieść lekko
głowę i już całe miasto z jego mieszkańcami i sznurem samochodów zostaje gdzieś
w tyle za nami, uwalniając nas od bólu głowy, który wywołuje życie w
metropolii. Samochody to w ogóle jest palący problem w tak niewielkim mieście
jak Cork. Ktoś sprytny obliczył, że jeżeli przyrost ilości pojazdów spalinowych
per capita utrzyma się na obecnym poziomie, to w ciągu najbliższych 20
lat roku średnia prędkość poruszania się nimi po mieście będzie wynosiła 5 mil
na godzinę. Prawdę mówiąc wcale mnie to nie martwi, wręcz przeciwnie- może
wtedy wszyscy przesiądą się na rowery, które nie będą szpecić ulic. Wąskie
uliczki wypchane są tutaj bowiem po brzegi samochodami, które są tanie jak
banany. Używanego Volkswagena czy Fiata można tutaj kupić za dwutygodniową
pensję nawet jeżeli zarabia się na życie zamiatając ulice. Wszyscy rozbijają
się samochodami. Któregoś dnia widziałem miejscowego żebraka, który spędziwszy
pracowity poranek z kubkiem na Bridge Street, odwiózł się dokądś srebrnym
Fordem. Z tego powodu bardzo cenię sobie niedzielne poranki, kiedy wszyscy jeszcze
leżą pokotem po sobotnich ekscesach. Miasto wygląda na wymarłe, jak gdyby
oczyszczone z ludzi i pojazdów. Jeżeli wstanie się odpowiednio wcześnie można
nawet położyć się na, zwykle bardzo ruchliwej, Nort City Link Road, nie
ryzykując przy tym rozjechania przez taksówkę prowadzoną w pirackim stylu przez
jakiegoś Litwina, czy Łotysza. Kiedyś miałem sen o wyludnionym Cork.
Przechadzałem się w porannej mgle pustymi ulicami Blackpoolu, tej najbardziej
starożytnej części miasta. Nie słychać było dzwonów Shandonu ani hałasów
dobiegających z centrum handlowego. Nie funkcjonowały zapracowane do siódmych
potów
Biznes Parki z północnego
krańca doliny. Jedynym znakiem życia była ogromna czapla, majestatycznie
zataczająca kręgi nad odnogą kanału Lee, podchodząca do lądowania niby ciężki,
transportowy samolot. Wszystko było martwe, ciche i nieskończenie spokojne.
Potrzeba zadania druzgocącego ciosu istniejącej
formie jest wszechobecna i dotyczy nie tylko elit artystowskich, ale także
zwykłych zjadaczy chleba, także graczy koputerowych. Bo jak inaczej wytłumaczyć
popularność gier:
Fallout i
Stalker, w których za pomocą własnego
avatara możemy przemierzać na piechotę zdruzgotane krainy, pełne ruin
przeszłości, która swojego czasu zmierzała ku świetlanej przyszłości, ale nic z
tych marzeń się nie wyszło? Powiedzmy sobie od razu: urok postnuklearnego,
napromieniowanego, wyludnionego pustkowia ma charakter głównie estetyczny. Nie
chodzi tam o żadne: „niech się stanie sprawiedliwość, choćby miał zginąć świat"
- przy czym jak wiadomo, jedyne co można osiągnąć, próbując wcielić takie hasło
w życie, to właśnie zniszczyć świat; nie osiągając przy tym ani krzty
sprawiedliwości, ponieważ nie jest ona z tego świata. A może i jest, tylko
opacznie ją pojmujemy, kto wie. W każdym bądź razie, ta Stasiukowa „bylejakość"
oraz „życie, które co prawda tu istnieje, ale na wszelki wypadek nie przymuje
żadnej formy" stanowią istotny rdzeń tego wymyślonego pejzażu.
Stalker oferuje nam dodatkowo przestrzeń
wybitnie europejską, ponieważ jest to przestrzeń ukraińska. Twórcy dokonali
tutaj fuzji dwóch fenomenów kultury: awarii reaktora atomowego w Czarnobylu
oraz pojawienia się tajemniczej Zony, stworzonej pierwotnie przez Strugackich a
przez Tarkowskego zamienionej w kultowy obraz. I znowu mamy to samo, co w
Falloucie, tyle, że w księżycowej,
poradzieckiej szacie: opuszczone, zrujnowane domy, zdewastowane fabryki i
kombinaty, wymarłe ulice, pełne pogruchotanych uazów i czołgów.
Stalker to samotny marsz przez labirynt
Prypeci z nieodłącznym przyjacielem Kałasznikowem na plecach. Jedni czytają
Andruchowycza, drudzy grają w
Stalkera,
ale skrycie dzielą to samo pragnienie.
Łukasz
Ślipko
l.slipko@hotmail.com