niedziela, 24 listopada 2024
l.slipkoKiedyś miałem sen o wyludnionym Cork. Przechadzałem się w porannej mgle pustymi ulicami Blackpoolu, tej najbardziej starożytnej części miasta. Nie słychać było dzwonów Shandonu ani hałasów dobiegających z centrum handlowego.


3.

Wszystko to nastroiło mnie nieco sentymentalnie. Przypomniałem sobie mojego kolegę z czasów studenckich, który zgodnie z przyjętym stereotypem za przedstawicieli najbardziej schludnej i uporządkowanej nacji na świecie uważał Niemców. Przeżył jednak wielkie rozczarowanie, kiedy na drugim roku studiów doktoranckich przydzielono mu do pokoju Heinricha z Bawarii czy innego Monachium. Otóż, człowiek ten był antytezą Niemca w całej swojej długości i rozciągłości. Część pokoju, którą zajmował stanowiła skrzyżowanie śmietnika z pobojowiskiem. Pomiędzy niemieckimi i polskimi podręcznikami do fizyki kwantowej walały się puste puszki po piwie i papierki po cukierkach. Srebrny laptop Toshiby pokrywały brzydkie smugi i tłuste odciski palców. C. doszedł do wniosku, że jego kolega zza Odry zaraził się wirusem polskiego bałaganiarstwa. Zepsuli mi Niemca - myślał sobie - budząc się w nocy na odgłos pijackich hałasów i chichotów sprowadzanych dziewcząt. C. nie czytał Nietzschego i nie wiedział, że trzeba mieć w sobie chaos, żeby móc dać narodziny tańczącej gwieździe. Ale nawet gdyby wiedział i czytał,  z pewnością nie dostrzegłby w Heinrichu ani śladu owej mitycznej gwiazdy. Wszystko, co widział, to był bałagan i burdel na kółkach i zupełna zatrata niemieckości. C. było bardzo smutno z tego powodu. Czasem myślał sobie tęsknie, że on sam, ze swoim poczuciem ładu, składu i obowiązku, byłby o wiele lepszym Niemcem, niż wszyscy tutejsi stypendyści razem wzięci, i że gdyby napisał w tej sprawie list do Bundestagu, to może przyznaliby mu obywatelstwo w nagrodę za te wszystkie cnoty.

pokoj_z_widokiem_2

Podobnie jak Oscar, my również zmagaliśmy się z poszukiwaniem mieszkania. Chcieliśmy, ażeby żyło nam się dobrze, z kimkolwiek przyjdzie nam mieszkać. Szczególnie E. nie chciała, aby każdy powrót do domu przypominał zachodzenie do niedźwiedziej gawry albo borsuczej nory.  Pamiętam, że trafiliśmy na MacCurtain Street, na nasz pokój z widokiem na Dunnes Stores przez czysty przypadek. Mieszkanie, które oglądaliśmy godzinę wcześniej było podłą norą na Washington Street,  bez numeru i w zasadzie także bez adresu, zamieszkane przez niejakiego Carlosa, jego byłą żonę, ich córkę oraz jej chłopaka. Pokazano nam nasz przyszły pokój, ciągle okupowany przez piątego mieszkańca, który jak się okazało był też piątym kołem u wozu i gospodarze postanowili się go pozbyć. Mieszkanie było właściwie pozbawione okien i przez to mroczne jak jakiś hostel z taniego dreszczowca. Piąty mieszkaniec był nieobecny, pozostały po nim jedynie klapki, stojące na baczność u wezgłowia materaca, pilnujące skromnego dobytku niczym dwaj żołnierze. Czy ja tu chciałem mieszkać? Czy miałem ochotę wtargnąć w tę zadymioną papierosami przestrzeń cudzych spraw, familijnego zaduchu i latynoskich nieporozumień? Z pewnością nie. Dlatego wymówiliśmy się grzecznie i czym prędzej uciekliśmy stamtąd, chcąc poszukać szczęścia po północnej stronie rzeki Lee. Na Maccurtain Street trafiliśmy na Karola i z miejsca poczuliśmy do niego słabość.

Karol żyje bowiem w każdym z nas. Zżyłem się z naszym chimerycznym współlokatorem, a to moje „zżycie się" było paradoksalne i nieoczekiwane. Gdzieś ty się uchował Karolu? Ze swoim sentymentalizmem; z przekonaniem, że dziewczyny nie lubią rozwodników, ponieważ każda chce mieć ślub kościelny; ze swoim bigosem po staropolsku, z domem rodzinnym wystarczająco blisko Warszawy, żeby być warszawiakiem, i odpowiednio daleko, żeby zarazem być prowincjuszem. Pamiętam, jak zadzwoniłem do niego po raz pierwszy, żeby umówić się na oglądanie mieszkania. Wzruszył mnie, mówiąc szczerze, że w tym lokum nie ma właściwie nic szczególnego, no stół, dwa krzesła, kanapa - tu zawahał się przez moment, jak gdyby rozmawiając ze mną jednocześnie skanował apartment w poszukiwaniu atrakcji, o których mógłby mi donieść -  no i filar, dodał, taki fajny mamy tutaj, duży, biały filar.

„Duży, biały filar" tkwił ni w kij, ni w oko pośrodku salonu i dawał do myślenia. E. postanowiła przydać mu sensu wieszając na nim reprodukcję Gardens of Night autorstwa tutejszej artystki Alice Maher. Niestety Karol nie docenił tej ciekawej impresji na temat Ogrodu ziemskich rozkoszy Boscha; martwiło go jedynie to, że E zrobiła dziurę w filarze i przez to Landlord może nie chcieć oddać nam depozytu. Na szczęście oddał. Mieszkaliśmy tam z E. i Karolem cały rok, wysłuchując historii jego życia w trakcie gotowania we wspólnej kuchni. Dowiedzieliśmy się, że Karol jest jednym z tych nieszczęśników, którzy ożenili się zbyt młodo i przeszli przez rozwód, nie ukończywszy 25 roku życia. Okazało się, że co z oczu, to niekoniecznie z serca, i że stare tradycje nie zawsze przeżywają zderzenie z nowoczesnością. W każdym bądź razie, może mogłaby i być z tego jakaś lekcja dla feministek, ale dla Karola? Z jego cotygodniowej mszą, kiszonymi ogórkami, kurczakiem w szparagach (Karol pracował w gastronomii i naprawdę świetnie gotował), z jego depresjami, jego histeriami, piciem  i zasypianiem „na klamce"? Jaka mogła być to lekcja? Że życie nigdy nie jest tak bardzo do dupy, żeby nie mogło być do dupy jeszcze bardziej? Karol ostatecznie powrócił do ojczyzny. Odpowiednio szybko, żeby umknąć przed raczkującym w Irlandii kryzysem. W samą porę, żeby zdążyć na apogeum tegoż kryzysu w Polsce.

4.

Po wielu próbach i niepowodzeniach odnaleźliśmy nasz cichy i własny kąt na Wellington Road. Nazywa się Mount Verdon Terrace i wznosi się ponad wierzchołkami najwyższych drzew. Widać stamtąd całą dolinę. Na Wschodzie doki, z zacumowanymi w nich krypami o pordzewiałych burtach i wielkimi magazynami piętrzącymi się na południowym brzegu Lee, nieco bliżej stacja kolejowa Kent Station, na wprost zaś centralny dworzec autobusowy, rzekomo najbrzydsza budowla w Irlandii, ale widywałem już brzydsze. Na pierwszym planie, zza pobliskich dachów wystaje kopuła kościoła Św. Patryka, bardziej w prawo charakterystyczna skrzywiona wieża kościoła Świętej Trójcy, efekt fuszerki jakiegoś kamieniarza. Na północnym brzegu Lee, w samym sercu dawnych, nie istniejących już fortyfikacji Shandonu, wznosi się kościół Świętej Anny, ze słynnym wiatromierzem w kształcie złotej rybki oraz czterema tarczami zegarowymi, z których każda pokazuje inną godzinę, skąd wzięła się nazwa Four Liars (Czterech Łgarzy). Płaskość krajobrazu urbanistycznego Cork ma swoje dobre strony, ponieważ spacerując po mieście, nawet po najbardziej zurbanizowanej jego części, przechodzień nie czuje się tak mocno przytłoczony zabudową. Niska linia domów sprawia, ze niebo nad nami wydaje się pochłaniać bez reszty cały pejzaż. Wystarczy unieść lekko głowę i już całe miasto z jego mieszkańcami i sznurem samochodów zostaje gdzieś w tyle za nami, uwalniając nas od bólu głowy, który wywołuje życie w metropolii. Samochody to w ogóle jest palący problem w tak niewielkim mieście jak Cork. Ktoś sprytny obliczył, że jeżeli przyrost ilości pojazdów spalinowych per capita utrzyma się na obecnym poziomie, to w ciągu najbliższych 20 lat roku średnia prędkość poruszania się nimi po mieście będzie wynosiła 5 mil na godzinę. Prawdę mówiąc wcale mnie to nie martwi, wręcz przeciwnie- może wtedy wszyscy przesiądą się na rowery, które nie będą szpecić ulic. Wąskie uliczki wypchane są tutaj bowiem po brzegi samochodami, które są tanie jak banany. Używanego Volkswagena czy Fiata można tutaj kupić za dwutygodniową pensję nawet jeżeli zarabia się na życie zamiatając ulice. Wszyscy rozbijają się samochodami. Któregoś dnia widziałem miejscowego żebraka, który spędziwszy pracowity poranek z kubkiem na Bridge Street, odwiózł się dokądś srebrnym Fordem. Z tego powodu bardzo cenię sobie niedzielne poranki, kiedy wszyscy jeszcze leżą pokotem po sobotnich ekscesach. Miasto wygląda na wymarłe, jak gdyby oczyszczone z ludzi i pojazdów. Jeżeli wstanie się odpowiednio wcześnie można nawet położyć się na, zwykle bardzo ruchliwej, Nort City Link Road, nie ryzykując przy tym rozjechania przez taksówkę prowadzoną w pirackim stylu przez jakiegoś Litwina, czy Łotysza. Kiedyś miałem sen o wyludnionym Cork. Przechadzałem się w porannej mgle pustymi ulicami Blackpoolu, tej najbardziej starożytnej części miasta. Nie słychać było dzwonów Shandonu ani hałasów dobiegających z centrum handlowego. Nie funkcjonowały zapracowane do siódmych potów Biznes Parki z północnego krańca doliny. Jedynym znakiem życia była ogromna czapla, majestatycznie zataczająca kręgi nad odnogą kanału Lee, podchodząca do lądowania niby ciężki, transportowy samolot. Wszystko było martwe, ciche i nieskończenie spokojne.

Potrzeba zadania druzgocącego ciosu istniejącej formie jest wszechobecna i dotyczy nie tylko elit artystowskich, ale także zwykłych zjadaczy chleba, także graczy koputerowych. Bo jak inaczej wytłumaczyć popularność gier: Fallout i Stalker, w których za pomocą własnego avatara możemy przemierzać na piechotę zdruzgotane krainy, pełne ruin przeszłości, która swojego czasu zmierzała ku świetlanej przyszłości, ale nic z tych marzeń się nie wyszło? Powiedzmy sobie od razu: urok postnuklearnego, napromieniowanego, wyludnionego pustkowia ma charakter głównie estetyczny. Nie chodzi tam o żadne: „niech się stanie sprawiedliwość, choćby miał zginąć świat" - przy czym jak wiadomo, jedyne co można osiągnąć, próbując wcielić takie hasło w życie, to właśnie zniszczyć świat; nie osiągając przy tym ani krzty sprawiedliwości, ponieważ nie jest ona z tego świata. A może i jest, tylko opacznie ją pojmujemy, kto wie. W każdym bądź razie, ta Stasiukowa „bylejakość" oraz „życie, które co prawda tu istnieje, ale na wszelki wypadek nie przymuje żadnej formy" stanowią istotny rdzeń tego wymyślonego pejzażu. Stalker oferuje nam dodatkowo przestrzeń wybitnie europejską, ponieważ jest to przestrzeń ukraińska. Twórcy dokonali tutaj fuzji dwóch fenomenów kultury: awarii reaktora atomowego w Czarnobylu oraz pojawienia się tajemniczej Zony, stworzonej pierwotnie przez Strugackich a przez Tarkowskego zamienionej w kultowy obraz. I znowu mamy to samo, co w Falloucie, tyle, że w księżycowej, poradzieckiej szacie: opuszczone, zrujnowane domy, zdewastowane fabryki i kombinaty, wymarłe ulice, pełne pogruchotanych uazów i czołgów. Stalker to samotny marsz przez labirynt Prypeci z nieodłącznym przyjacielem Kałasznikowem na plecach. Jedni czytają Andruchowycza, drudzy grają w Stalkera, ale skrycie dzielą to samo pragnienie.

Łukasz Ślipko
l.slipko@hotmail.com

slipko na pasku