Poszukiwanie
mieszkania w irlandzkim Cork jest
szczególnie dramatycznym przeżyciem. Staje się ono nawet jeszcze bardziej
dramatyczne, jeżeli doświadcza się go z pozycji przybysza.
1.
Berliński artysta epoki
Dostojewskiego Heinrich Zille uskarżał się swojego czasu, że człowieka można
wykończyć nie tylko siekierą, ale i mieszkaniem. Jest to również prawdziwe dla osoby szukającej dachu nad głową
i aktualne tak samo jak i sto lat temu. Poszukiwanie mieszkania w irlandzkim Cork jest szczególnie dramatycznym
przeżyciem. Staje się ono nawet jeszcze bardziej dramatyczne, jeżeli doświadcza
się go z pozycji przybysza. Nie piszę tych słów, żeby podkreślać wartość
naszych polskich, rodzimych stworów na „wielkiej płycie" i innych. Nasze
polskie budownictwo oczywiście pozostawia także wiele do życzenia; nasza
stolica, którą Hitler chciał przerobić na jezioro; powojenne miasta, będące
dodatkiem do przemysłowego ośrodka w stylu Stalowej Woli; wszystko to napawa
przygnębieniem. W Irlandii również, tyle że tutaj wybrakowanie ma swój własny
koloryt, zapach i smak (najczęściej stęchlizny, co nie jest dziwne w tak
wilgotnym kraju). Różnice w tutejszej architekturze mają też charakter
historyczno-polityczny. Protestanci, stanowiąc przez długi czas warstwę uprzywilejowaną,
budowali bardzo atrakcyjne wille, podczas gdy Katolicy musieli się zadowolić
chałupami na kurzej łapce. Na początku naszego stulecia wiele spośród
tutejszych posiadłości i domostw, bedących wcześniej własnością zamożnych
kupieckich rodów popadło w ruinę i zostało przerobione na zwykłe kamienice
czynszowe. Okolice obecnego St. Paul's Avenue, Brown Street, North Main Street,
Bachelors Quay, Sheares Street, Peter's Street - w zasadzie cały teren Old
Marsh (starego bagniska) zdegenerował się do postaci slumsów, w których mrowiły
się tłumy obdartusów. Było to oczywiście dla miasta, które uważa się za
Wenecję Północy nie lada wyzwaniem, powołano więc 1886 roku pierwszy plan
budowlany z prawdziwego zdarzenia (Madden's Buildings), który miał zmienić ów
stan rzeczy. W 1922 roku wszedł także w życie pierwszy projekt budowy
nowoczesnych mieszkań: Mac Curtain Buildings, dziarskie, cięte z metra
prostokątne bloki czerwonej cegły. Miałem zaszczyt pomieszkiwać w jednym z nich
przez jakiś czas i pamietam, że szczególnie ceniłem sobie widok na południową
stronę rzeki Lee, prosto na Merchants Quay i dominujący nad nim hipermarket
Dunnes Stores. Wyobraźcie sobie taki pokój z widokiem na Dunnes Stores.
2.
Każdy,
kto przybywa tutaj w celach zarobkowych, naukowych albo jakichś innych musi
stanąć twarzą w twarz z rynkiem nieruchomości. Z powodu niedawnego boomu
niezliczone agencje zawiadują całą tą przestrzenią kupna, sprzedaży i wynajmu,
niczym pająk w sieci czyhający na swoje ofiary. Na poziomie słownikowym, jedno
z pierwszych słów, których uczysz się tutaj to
Landlord czyli ktoś, kto
jest panem twojego życia i śmierci.
Landlord
jest także słowem, w którym skupia się nienawiść nieposiadających do
posiadających; uosabia całe zło niespawiedliwości społecznej. Z młodzieńczych
czasów pamiętam gniewne, rapujące pomruki, które na
Landlorda rzucał wokalista
Rage
Against The Machine, Zack de La Roche. Gdyby w krajach anglosaskich doszedł
do władzy komunizm,
Landlord byłby
pierwszym spośród wrogów klasowych.
Drugim
ważnym słowem, którego trzeba się tu nauczyć jest słowo
Tennant, w
złośliwym tłumaczeniu
denat, czyli
Ty, pozostający na łasce i niełasce rynku i jego zmiennych trendów. Sytuacja
zaczyna się ostatnio nieco zmieniać, a to z powodu kryzysu, który tutaj nazywa
się
credit crunch i nieodmiennie
kojarzy się polskiemu uchu z nadgryzionym batonikiem. Otóż i właśnie, agencje
starają się na gwałtu- rety pozbyć tych swoich nadgryzionych batoników,
zbywając je po coraz niższych cenach. Po wielu nowych, świeżo wybudowanych
osiedlach hula wiatr; stoją puste, bo nie ma komu ich kupić ani wynająć.
Miłośnikom apokaliptycznych klimatów zawsze marzyły się miasta-widma w rodzaju
Prypeci, oczyszczone z wszelkiego życia radioaktywnością lub zabójczym wirusem.
Okazuje się jednak, że bankierzy na
Wall
Street pofrafią odwalić kawał równie dobrej roboty, nie uciekając się do aż
tak drastycznych środków.
Poszukiwanie
mieszkania zatem przybiera często bardzo dramatyczny obrót. Zwykle wygląda to
tak, że należy naprzód oddać się żmudnemu przeglądaniu ofert na stronach
internetowych
Daft oraz
Gumtree, po czym umówić się
telefonicznie z agencją, lub Landlordem na oglądanie miejsca. Bardzo częstym
zjawiskiem jest tutaj mieszkanie na tak zwanej „kupie", czyli wynajmowanie
mieszkania czy domu w cztery i więcej osób, żeby obciąć koszty. Nie wszystkim
się to podoba, Agencje patrzą krzywo, tak samo jak 100 lat temu patrzyła elita
na hołotę kłębiącą się w slumsach razem ze swoimi kozami i świniami. Ale w
gruncie rzeczy wszystkim się to opłaca. Każdy, kto pracuje w nieruchomościach,
zdaje sobie sprawę, jak bardzo ten rynek jest uzależniony od gastarbeiterów.
Świeży przyjezdny musi więc sobie poszukać kompanów i już ten pierwszy etap
może być bardzo trudnym przejściem, przypomina bowiem randkę w ciemno, ale bez
Tomasza Kammela i bez ładnych dziewczyn, za to z wielką niewiadomą, która może
okazać się twoim współlokatorem przez najbliższe miesiące. Można trafić
naprawdę źle. Pamiętam, jak szukając z E. mieszkania przeżyliśmy kilka
strasznych dni, nie wiedząc właściwie, co z oglądanych rzeczy było gorsze,
zapuszczone mieszkania z zapaćkanym aneksem kuchennym i klejącym się linoleum,
czy też ich mieszkańcy, którzy sprawiali wrażenie, jak gdyby ich mózgi przez
cały czas chodziły na jałowym biegu. Jeden z naszych niedoszłych współlokatorów
łaził po salonie w majtkach i z piwem w ręku. Kiedy patrzyłem na jego wielkie
brzuszysko, bezwiednie przpomniało mi się co pisał Spengler na temat
wielkomiejskiego umysłu; że mianowicie zna tylko jeden rodzaj rozrywki, i jest
to „rozprzężenie". Polacy z reguły starają się znaleźć do tego ekstremalnego
kohabitatu innych Polaków, czasem jednak to nie wychodzi i trzeba się zadowolić
przedstawicielem innej narodowości, który może być naprawdę
innej
narodowości. Nasz hiszpański przyjaciel Oscar miał okazję zaznać nieco polskiej
gościnności, kiedy mieszkał razem z trzema „budowlańcami z Lublina". Dialog
międzykulturowy był utrudniony z powodu braku kompetencji językowej po jednej i
drugiej stronie. Codzienne problemy wynikające z pożycia rozwiązywano na
bieżąco za pomocą doraźnych interwencji. I tak na przykład Oscar wspominał, jak
jego talerze, które czasem zapominał umyć, lądowały raz za razem w kuble na
śmieci. Próbowałem mu wytłumaczyć, że został poddany znanej słowiańskiej
metodzie naukowej niejakiego Pawłowa, ale o tym chyba nie uczą w galicyjskich
szkołach, przynajmniej nie w hiszpańskiej Galicji. Nasi rodacy próbowali się
później odkupić za pomocą bożonarodzeniowego opłatka, ale Oscar wyprowadził się
przy pierwszej lepszej okazji. Odwiedziliśmy go potem w jego nowym lokum na
Barrack Street, gdzie biedak cisnął się w jednym domu z Niemcem, Francuzką i
dwoma nastoletnimi Irlandczykami, którzy wyglądali, jakby byli na gigancie.
Szczególnie utkwiła mi w pamięci duża, czarna, połamana parasolka, leżąca na
brudnym dywanie tuż obok
Playstation i puszek po piwie. Czasem krajobraz
po burzy w Cork przypomina cmentarzysko takich martwych parasoli. Widywałem tę
parasolkę za każdym razem, kiedy składaliśmy z E. wizytę Oscarowi. Podobno
zobaczył ją także
Landlord, kiedy postanowił po kilku
miesiącach zwłoki sprawdzić wreszcie, jak spisują się jego
tennanci. Nie
widzieliśmy tego, ale podobno jego pierwszą reakcją było bardzo popularne w
Irlandii: „For Fuck's Sake!", które stanowi obrazoburczy wariant klątwy „For
God's Sake!". Miał zresztą do tego dobry powód, ponieważ lokatorzy obrócili ten
mały przyjemny domek w perzynę. Hiszpan, Niemiec, Fracuzka i dwóch młodych
Irlandczyków dokonało zniszczeń na miarę wojny światowej. Dywan był upaćkany
jakimś smalcem, na sofie zalegały puste torebki po chipsach i butelki po
Bulmersie. Wchodząc do toalety, brodziło
się po kostki w tekturowych kartonikach, ponieważ nikomu nie chciało się ich
wyrzucać, kiedy kończyła się kolejna rolka papieru. W zlewie stał cały ogromy
stos brudnych naczyń, które powoli zaczynały kwitnąć. Jakimś tajemniczym
sposobem lokatorom udało się nawet złamać
nogę od szafki w segmencie kuchennym, wykazali się jednak przy tej
okazji niebywałą inicjatywą i w miejsce nogi podłożyli puszkę z zupą pomidorową
Campbella. Właściciel mieszkania nie
poznał się chyba jednak na tej artystycznej aluzji, ponieważ zarządził
natychmiastową eksmisję wszystkich mieszkańców.
CDN
Łukasz Ślipko
l.slipko@hotmail.com