piątek, 19 kwietnia 2024
l.slipkoPoszukiwanie mieszkania w  irlandzkim Cork jest szczególnie dramatycznym przeżyciem. Staje się ono nawet jeszcze bardziej dramatyczne, jeżeli doświadcza się go z pozycji przybysza.


1.

Berliński artysta epoki Dostojewskiego Heinrich Zille uskarżał się swojego czasu, że człowieka można wykończyć nie tylko siekierą, ale i mieszkaniem. Jest to również  prawdziwe dla osoby szukającej dachu nad głową i aktualne tak samo jak i sto lat temu. Poszukiwanie mieszkania w  irlandzkim Cork jest szczególnie dramatycznym przeżyciem. Staje się ono nawet jeszcze bardziej dramatyczne, jeżeli doświadcza się go z pozycji przybysza. Nie piszę tych słów, żeby podkreślać wartość naszych polskich, rodzimych stworów na „wielkiej płycie" i innych. Nasze polskie budownictwo oczywiście pozostawia także wiele do życzenia; nasza stolica, którą Hitler chciał przerobić na jezioro; powojenne miasta, będące dodatkiem do przemysłowego ośrodka w stylu Stalowej Woli; wszystko to napawa przygnębieniem. W Irlandii również, tyle że tutaj wybrakowanie ma swój własny koloryt, zapach i smak (najczęściej stęchlizny, co nie jest dziwne w tak wilgotnym kraju). Różnice w tutejszej architekturze mają też charakter historyczno-polityczny. Protestanci, stanowiąc przez długi czas warstwę uprzywilejowaną, budowali bardzo atrakcyjne wille, podczas gdy Katolicy musieli się zadowolić chałupami na kurzej łapce. Na początku naszego stulecia wiele spośród tutejszych posiadłości i domostw, bedących wcześniej własnością zamożnych kupieckich rodów popadło w ruinę i zostało przerobione na zwykłe kamienice czynszowe. Okolice obecnego St. Paul's Avenue, Brown Street, North Main Street, Bachelors Quay, Sheares Street, Peter's Street - w zasadzie cały teren Old Marsh (starego bagniska) zdegenerował się do postaci slumsów, w których mrowiły się tłumy obdartusów. Było to oczywiście dla miasta, które uważa się za Wenecję Północy nie lada wyzwaniem,  powołano więc 1886 roku pierwszy plan budowlany z prawdziwego zdarzenia (Madden's Buildings), który miał zmienić ów stan rzeczy. W 1922 roku wszedł także w życie pierwszy projekt budowy nowoczesnych mieszkań: Mac Curtain Buildings, dziarskie, cięte z metra prostokątne bloki czerwonej cegły. Miałem zaszczyt pomieszkiwać w jednym z nich przez jakiś czas i pamietam, że szczególnie ceniłem sobie widok na południową stronę rzeki Lee, prosto na Merchants Quay i dominujący nad nim hipermarket Dunnes Stores. Wyobraźcie sobie taki pokój z widokiem na Dunnes Stores.

2.

Każdy, kto przybywa tutaj w celach zarobkowych, naukowych albo jakichś innych musi stanąć twarzą w twarz z rynkiem nieruchomości. Z powodu niedawnego boomu niezliczone agencje zawiadują całą tą przestrzenią kupna, sprzedaży i wynajmu, niczym pająk w sieci czyhający na swoje ofiary. Na poziomie słownikowym, jedno z pierwszych słów, których uczysz się tutaj to Landlord czyli ktoś, kto jest panem twojego życia i śmierci. Landlord jest także słowem, w którym skupia się nienawiść nieposiadających do posiadających; uosabia całe zło niespawiedliwości społecznej. Z młodzieńczych czasów pamiętam gniewne, rapujące pomruki, które na Landlorda rzucał wokalista Rage Against The Machine, Zack de La Roche. Gdyby w krajach anglosaskich doszedł do władzy komunizm, Landlord byłby pierwszym spośród wrogów klasowych.

Drugim ważnym słowem, którego trzeba się tu nauczyć jest słowo Tennant, w złośliwym tłumaczeniu denat, czyli Ty, pozostający na łasce i niełasce rynku i jego zmiennych trendów. Sytuacja zaczyna się ostatnio nieco zmieniać, a to z powodu kryzysu, który tutaj nazywa się credit crunch i nieodmiennie kojarzy się polskiemu uchu z nadgryzionym batonikiem. Otóż i właśnie, agencje starają się na gwałtu- rety pozbyć tych swoich nadgryzionych batoników, zbywając je po coraz niższych cenach. Po wielu nowych, świeżo wybudowanych osiedlach hula wiatr; stoją puste, bo nie ma komu ich kupić ani wynająć. Miłośnikom apokaliptycznych klimatów zawsze marzyły się miasta-widma w rodzaju Prypeci, oczyszczone z wszelkiego życia radioaktywnością lub zabójczym wirusem. Okazuje się jednak, że bankierzy na Wall Street pofrafią odwalić kawał równie dobrej roboty, nie uciekając się do aż tak drastycznych środków.

pokoj_z_widokiem_1

Poszukiwanie mieszkania zatem przybiera często bardzo dramatyczny obrót. Zwykle wygląda to tak, że należy naprzód oddać się żmudnemu przeglądaniu ofert na stronach internetowych Daft oraz Gumtree, po czym umówić się telefonicznie z agencją, lub Landlordem na oglądanie miejsca. Bardzo częstym zjawiskiem jest tutaj mieszkanie na tak zwanej „kupie", czyli wynajmowanie mieszkania czy domu w cztery i więcej osób, żeby obciąć koszty. Nie wszystkim się to podoba, Agencje patrzą krzywo, tak samo jak 100 lat temu patrzyła elita na hołotę kłębiącą się w slumsach razem ze swoimi kozami i świniami. Ale w gruncie rzeczy wszystkim się to opłaca. Każdy, kto pracuje w nieruchomościach, zdaje sobie sprawę, jak bardzo ten rynek jest uzależniony od gastarbeiterów. Świeży przyjezdny musi więc sobie poszukać kompanów i już ten pierwszy etap może być bardzo trudnym przejściem, przypomina bowiem randkę w ciemno, ale bez Tomasza Kammela i bez ładnych dziewczyn, za to z wielką niewiadomą, która może okazać się twoim współlokatorem przez najbliższe miesiące. Można trafić naprawdę źle. Pamiętam, jak szukając z E. mieszkania przeżyliśmy kilka strasznych dni, nie wiedząc właściwie, co z oglądanych rzeczy było gorsze, zapuszczone mieszkania z zapaćkanym aneksem kuchennym i klejącym się linoleum, czy też ich mieszkańcy, którzy sprawiali wrażenie, jak gdyby ich mózgi przez cały czas chodziły na jałowym biegu. Jeden z naszych niedoszłych współlokatorów łaził po salonie w majtkach i z piwem w ręku. Kiedy patrzyłem na jego wielkie brzuszysko, bezwiednie przpomniało mi się co pisał Spengler na temat wielkomiejskiego umysłu; że mianowicie zna tylko jeden rodzaj rozrywki, i jest to „rozprzężenie". Polacy z reguły starają się znaleźć do tego ekstremalnego kohabitatu innych Polaków, czasem jednak to nie wychodzi i trzeba się zadowolić przedstawicielem innej narodowości, który może być naprawdę innej narodowości. Nasz hiszpański przyjaciel Oscar miał okazję zaznać nieco polskiej gościnności, kiedy mieszkał razem z trzema „budowlańcami z Lublina". Dialog międzykulturowy był utrudniony z powodu braku kompetencji językowej po jednej i drugiej stronie. Codzienne problemy wynikające z pożycia rozwiązywano na bieżąco za pomocą doraźnych interwencji. I tak na przykład Oscar wspominał, jak jego talerze, które czasem zapominał umyć, lądowały raz za razem w kuble na śmieci. Próbowałem mu wytłumaczyć, że został poddany znanej słowiańskiej metodzie naukowej niejakiego Pawłowa, ale o tym chyba nie uczą w galicyjskich szkołach, przynajmniej nie w hiszpańskiej Galicji. Nasi rodacy próbowali się później odkupić za pomocą bożonarodzeniowego opłatka, ale Oscar wyprowadził się przy pierwszej lepszej okazji. Odwiedziliśmy go potem w jego nowym lokum na Barrack Street, gdzie biedak cisnął się w jednym domu z Niemcem, Francuzką i dwoma nastoletnimi Irlandczykami, którzy wyglądali, jakby byli na gigancie. Szczególnie utkwiła mi w pamięci duża, czarna, połamana parasolka, leżąca na brudnym dywanie tuż obok Playstation i puszek po piwie. Czasem krajobraz po burzy w Cork przypomina cmentarzysko takich martwych parasoli. Widywałem tę parasolkę za każdym razem, kiedy składaliśmy z E. wizytę Oscarowi. Podobno zobaczył ją także Landlord, kiedy postanowił po kilku miesiącach zwłoki sprawdzić wreszcie, jak spisują się jego tennanci. Nie widzieliśmy tego, ale podobno jego pierwszą reakcją było bardzo popularne w Irlandii: „For Fuck's Sake!", które stanowi obrazoburczy wariant klątwy „For God's Sake!". Miał zresztą do tego dobry powód, ponieważ lokatorzy obrócili ten mały przyjemny domek w perzynę. Hiszpan, Niemiec, Fracuzka i dwóch młodych Irlandczyków dokonało zniszczeń na miarę wojny światowej. Dywan był upaćkany jakimś smalcem, na sofie zalegały puste torebki po chipsach i butelki po Bulmersie. Wchodząc do toalety, brodziło się po kostki w tekturowych kartonikach, ponieważ nikomu nie chciało się ich wyrzucać, kiedy kończyła się kolejna rolka papieru. W zlewie stał cały ogromy stos brudnych naczyń, które powoli zaczynały kwitnąć. Jakimś tajemniczym sposobem lokatorom udało się nawet złamać  nogę od szafki w segmencie kuchennym, wykazali się jednak przy tej okazji niebywałą inicjatywą i w miejsce nogi podłożyli puszkę z zupą pomidorową Campbella. Właściciel mieszkania nie poznał się chyba jednak na tej artystycznej aluzji, ponieważ zarządził natychmiastową eksmisję wszystkich mieszkańców.

CDN

Łukasz Ślipko
l.slipko@hotmail.com

slipko na pasku