Wspomnienia to smaki i zapachy; proustowskie magdalenki oraz całkiem już
swojskie i mało literackie zapachy - na przykład moczu w zaułkach dworca PKP
Ileż to już razy zarzekałem się, że
przestanę tęsknić za moim małym krajem utraconym, który oczywiście nigdy nie
był żadnym rajem, ale jak wiadomo, będąc daleko mamy skłonność do idealizowania
miejsc, sytuacji, historii, które pozostawiliśmy gdzieś tam za sobą. Dawni
przyjaciele, spotkania, okoliczności - wszystko to z jednej strony zaciera się
w pamięci, z drugiej jednak staje się jakby bardziej uładzone, łatwiejsze do
przełknięcia a nawet delektowania się. Woody Allen zasadnie pytał w jednym ze
swoich filmów: „Czy wspomnienia to coś, co mamy, czy też może coś co
utraciliśmy?" Czy to być może poczucie straty sprawia, że rozczulamy się nad
historią własnej pamięci? Wspomnienia to smaki i zapachy; proustowskie
magdalenki oraz całkiem już swojskie i mało literackie zapachy - na przykład
moczu w zaułkach dworca PKP, które odżywają w naszej świadomości za każdym
razem kiedy powracamy do nich ze świata.
Mój pierwszy powrót miał miejsce
ładnych parę lat temu. Lecieliśmy wówczas z Dublina samolotem świętej pamięci
Centralwings, która to linia najpierw zgubiła nasze bagaże (tam) po czym na
pożegnanie zmieniła nam miejsce lądowania z Wrocławia na Gdańsk (z powrotem).
Katowice może byśmy jeszcze jakoś przełknęli, ale informacja, że miast na łonie
Mikołaja Kopernika wylądujemy na łonie Lecha Wałęsy nieco nami wstrząsnęła.
Było jakoś przed północą, kiedy taksówkarz dowiózł nas na wpół wymarły dworzec
kolejowy. Zmęczony brodacz w budce z napisem „informacja" nie miał dla nas
żadnych dobrych wieści. Zalecał nam czekać do rana. Udało nam się go oświecić
go co do trasy, którą sami obmyśliliśmy sobie, korzystając z internetu jeszcze
na lotnisku w Dublinie. Zamiast czekać po ciemku do rana woleliśmy pojechać do
Stargardu Szczecińskiego, po czym czekać na bezpośrednie już połączenie z
Wrocławiem. Nasze rewelacje brodacz skwitował zdawkowym „można i tak", po czym z
trzaskiem zamknął okienko.
Podróż do Stargardu upłynęła nam w
ciemnościach na nowo odkrywanego rodzinnego kraju. Mieliśmy wrażenie jakby
podczas naszej nieobecności wybuchła tutaj jakaś bomba atomowa, albo co
najmniej elektromagnetyczna. Wsłuchiwaliśmy się w jednostajny stukot pociągu,
za oknem panowały egipskie ciemności takie w stylu
pitch black, przerywane z bardzo rzadka jakimś światełkiem na końcu
tunelu. Nie było ani śladu konduktorów, prawdopodobnie bali się wystawić nosy
ze swojego przedziału. Po wąskim korytarzu raz czy dwa razy przemknęło dwóch
osiłków z malutkimi latareczkami, świecąc nam po twarzach w niewiadomym celu.
Chyba woleliśmy się łudzić, że byli to wynajęci przez PKP ochroniarze, a nie
jakieś zbiry, które nas zaraz obiją i obrabują. Nie jest dla nikogo tajemnicą,
że są w Polsce pociągi, po których nie warto się w po nocach włóczyć, ponieważ
można dostać „w mordę za rogiem". Odetchnęliśmy, kiedy na którejś stacji
przysiadł się do nas jakiś stary wariat w oldschoolowej skórze, opowiadający
niestworzone historie o życiu polskich legend rocka. Było coś o Korze Jackowskiej,
którą rzekomo poznał osobiście jeszcze zanim zaczął wąchać klej i o Ryśku Ridlu,
z którym szlajał się po knajpach. Było nam już wszystko jedno. Właściwie
cieszyliśmy się z takiego współpasażera, ponieważ jego głośne zachowanie wydawało
się odstraszać potencjalnych złoczyńców. W przerwach, między jedną a drugą
historyjką, nasz nocny gość śpiewał, a właściwie melorecytował fragmenty
szlagierów Lady Pank, mieszając zresztą słowa. Kiedy o piątej rano stanęliśmy
na peronie w Stargardzie w uszach natrętnie kołatała mi się cała wiązanka
natrętnych rymów, w tym mianowicie i taki: „U Maksyma w Gdyni sypał zielonymi".
W Stargardzie Szczecińskim, znanym
też pod wielce obiecującą nazwą „Klejnotu Pomorza", spędziliśmy kilka
niezapomnianych godzin. Kiedy tylko przekroczyliśmy bramy placówki PKP oczom
naszym ukazał się zaimprowizowany bar z plastikowymi krzesłami i stolikami,
które wyglądały jak gdyby ktoś ukradł je z ogródka piwnego. Brakowało tylko
parasolek. Krzesełka graniczyły z ławkami stanowiącymi integralną część
poczekalni, więc właściwie ciężko było stwierdzić, gdzie kończy się jedno a
zaczyna drugie. Kawa w szklance parzona po polsko-turecku z mleczkiem za
dodatkową opłatą 20 groszy smakowała tak jak miała smakować; pieszcząc zmysły,
ale bez żadnej dekadencji, by sparafrazować reklamę. Rozsiedliśmy się tuż „poza
obrębem" baru, ponieważ w ten chłodny listopadowy poranek chcieliśmy być bliżej
grzejników. Ku naszemu zaskoczeniu właścicielka z krzykiem nakazała nam powrót
„do baru", czyli na chyboczące się, niewygodne krzesełka z plastiku.
Zrozumiałem, że barowa jurysdykcja sięga tak daleko jak daleko znajdują się
podlegające zwrotowi naczynia i pani może nami dyrygować niczym dziećmi w
szkole. Zbyt zmęczeni, żeby oponować
posłusznie
wróciliśmy na nasze uprzednie pozycje, wkrótce jednak poczekalnia zaludniła się
od pasażerów, którzy przeciskając się potrącali nas i nasz biedny stolik, który
chybotał się na wszystkie strony niczym jakiś karzeł na glinianych nogach.
Wreszcie stało się to nie do wytrzymania. Do okienka zrobiła się straszna
kolejka a czerniąca się ciżba ludzka uniemożliwiała nam oddanie szklanek,
uznaliśmy, że będąc, było nie było, „w barze" możemy po prostu zostawić je na
stole. Byliśmy w ogromnym błędzie. Ledwie podnieślimy się z krzesełek, kiedy pani
wyskoczyła zza lady, tak jakby tylko czekała, żeby złapać nas na gorącym
uczynku: „to nie restauracja!" - wrzasnęła na całe gardło. Z całą pewnością miała rację.
Powroty bywają trudne. A przecież
stanowią one esencję naszego życia. Fryderyk Nietzsche pisał, że powinniśmy
delektować się nim tak, jakby perspektywa wiecznego powrotu nie była dla nas
przekleństwem, lecz rozkoszą. Życie wydarzające się stale i wciąż, od nowa i od
nowa, w niezmienionej postaci, bez żadnej możliwości korekty ani zmiany. Znowu
ten sam Sokrates będzie chodził po tym samym ateńskim rynku, a w Stargardzie
Szczecińskim ta sama pani zza PRL-owskiej lady będzie się darła na tych samych
pasażerów. I tak w nieskończoność. Nie ma i nie będzie żadnych alternatywnych
światów, w których nasz kraj załapał się na Plan Marshalla, polskie pociągi są bezpieczne
a sprzedawczynie w dworcowych barach uprzejme. Mamy tylko tę jedną
rzeczywistość do zagospodarowania i możemy ją kochać albo nie. Takie
Amor fati - umiłowanie losu na dworcu w
Stargardzie Szczecińskim.
Łukasz Ślipko
l.slipko@hotmail.com