piątek, 26 kwietnia 2024
l.slipkoRed Bar w czasie wieczornych szczytów doprawdy przypominał piekło. Właściwie trudno uwierzyć, że ludzie czekający na samolot są w stanie wlać w siebie tyle alkoholu, jeszcze trudniej uwierzyć, że przedstawiciele linii lotniczych wpuszczają ich potem na pokład.


4.

Henry był typem starego irlandzkiego kawalera, pod pięćdziesiątkę, z piwnym brzuszkiem, ale ciągle jeszcze energicznego i przystojnego, sądząc po wianuszku pań, które go otaczały, kiedy brylował za barem. Dłuższe, kręcone włosy oraz fryzura w stylu lat 70-tych sprawiały, że wyglądał raczej jak klient, aniżeli menadżer. Jedynie niebieska koszula z kołnierzykiem wskazywała, że jest w pracy. Był wesołym i ciepłym człowiekiem, który spędził w Red Barze pół życia, usuwając się świadomie w cień, podczas gdy inni przepychali się łokciami na szczyt. Henry nie miał takich ambicji. Jego miejsce było w barze, razem ze swoimi ludźmi, dla których był jak ojciec i przyjaciel. Zawsze pamiętał o tym, żeby każdego puszczać na należną mu przerwę (co nie wszystkim menadżerom się zdarzało), i bardziej cenił pracowitość i szczerość niż tępe posłuszeństwo. Uczył nas, jak podnosić ciężkie beczki z piwem i skrzynki z alkoholem tak, żeby nie uszkodzić sobie kręgosłupa: „One wrong move and your back is fucked". Powtarzał do znudzenia, że jeżeli cokolwiek wyśliźnie się z rąk - nawet szampan za 100 euro, nie należy tego czegoś łapać tylko pozwolić roztrzaskać się o podłogę. Próba łapania spadającego szkła jest zbyt niebezpieczna. Staff odpłacał mu tę troskę niekłamaną sympatią. Zawsze kiedy Henry miał zawiadywać szychtą, wszyscy oddychali z ulgą: będzie luz. Podejrzewaliśmy, że nie wylewa za kołnierz, jego twarz była często podejrzanie czerwonego koloru, ale to tylko dodawało mu specyficznego uroku. Miał swoje zasady i nigdy nie pracował w weekendy, choćby się miało walić i palić. Z tego powodu wchodził często w spory z barowym establishmentem. Szefowie chyba bali się go zwolnić, ponieważ był jednym z ojców założycieli tej instytucji; było to jeszcze w czasach, kiedy bar operował na starym terminalu. W swoim żywiole, stojąc za barem, otoczony przez spragnione piwa mordy, Henry wyglądał jak najprawdziwszy miltonowski pan w piekle. Rozdawał kufle na lewo i prawo, nalewał, przyjmował pieniądze, wydawał resztę, zbierał puste szklanki, a w międzyczasie rzucał polecenia swoim podwładnym demonom. Wszystko to z gracją, o którą trudno by było podejrzewać mężczyznę w jego wieku.

Red Bar w czasie wieczornych szczytów doprawdy przypominał piekło. Właściwie trudno uwierzyć, że ludzie czekający na samolot są w stanie wlać w siebie tyle alkoholu, jeszcze trudniej uwierzyć, że przedstawiciele linii lotniczych wpuszczają ich potem na pokład. Wyobraźcie sobie taki samolot pijany, podskakujący na alkoholowych turbulencjach. Przypominam sobie te rozwrzeszczane twarze, pchające się do kontuaru, rzucające pieniędzmi, wykrzykujące swoje zamówienia, zupełnie tak, jakby nie znajdowały się w centrum cywilizowanego kraju, ale na pustyni w jakimś zubożałym kraju trzeciego świata, szturmując ciężarówkę z darami od Czerwonego Krzyża. Niewątpliwie była to dla tych twarzy kwestia życia i śmierci. Barowa kasa uginała się od pieniędzy niczym jakiś absurdalny, zaczarowany garniec złota u stóp piwnej tęczy. Tłumy potępionych, skazanych na wieczne pragnienie rzucały bezwartościowymi dla nich eurakami, pociły się, wyły i tłukły szklanki. Najbardziej hardzi i pozbawieni manier byli pijusi w dresach. To ten sort ludzi, którzy piją na pokaz: wychodzą ze znajomymi w weekend, nawalą się jak stodoła, drą ryja, zrobią burdel, poprzewracają stoły, narzygają sobie na buty, po czym odwiezieni do domu przez taksówkę cały następny dzień spędzą jęcząc i przykładając do głowy kompres z kiszonej kaputy. Jak bowiem mówi Księga Izajasza (5,11): „Biada tym, którzy są bohaterami w piciu wina". Z kolei ci, których ja postrzegam jako pijaków, mają bardziej pokorne podejście do świata. Starsi panowie, ale także ci całkiem młodzi, którzy zdali swoje życie na łaskę usankcjonowanej kulturowo trucizny; pozwolili jej przeniknąć każdy centymetr szcześcienny swojego ciała, stopić się z nią w jedno, tak że bez alkoholu stają się jak ryba wyrzucona na brzeg. Ci, którzy piją po cichu, bez niepotrzebnych sensacji i wrzasków. Nawet lustra nie potrzebują, a pewnie i nie chcą, bo mogliby w nim dostrzec ostatnie ślady swojego człowieczeństwa. Piją ksobnie, na smutno. Pijus krzyczy „polej", pijak prosi „nalej" - jak śpiewał Maleńczuk.

Nie tylko w Red Barze oczywiście, ale w całym zbuntowanym Cork ludzie upijają się na skalę masową, co oczywiście nie jest powodem do ekscytacji, zwłaszcza dla naszego narodu polskiego, notorycznie „nie wybranego", który wiecznie musi coś sobie i innym udowadniać, stając w szranki i konkury, z kim tylko może. W godzinach popołudniowych i wieczornych można zaobserwować krążące od pubu do pubu „grupy". W miarę upływu czasu i wypitych piw zaczynają one, te „grupy", przypominać grupy Laokoona, z ludziskami przygniecionymi ciężarem niewidzialnego węża morskiego, w wielkim trudzie zmagającymi się z grawitacją. Około godziny drugiej w nocy większość knajp w mieście jest już zamknięta (rzecz w Polsce nie do pomyślenia ), a pijusy rozwożą się taksówkami po domach. Nasi rodacy z powodu oszczędności preferują raczej picie w domowych pieleszach. W sklepach monopolowych, które w Irlandii nazywają się off-licence, można kupić wszystko, czego tylko dusza zapragnie: napitki z najdalszych zakątków świata, włączając w to takie cuda jak piwa chińskie i japońskie, czyli dokładnie to, co Polakowi zupełnie nie jest do niczego potrzebne, jeżeli tylko może położyć swoje ręce na butelce Wyborowej. Picie można uznać za irlandzki sport narodowy, ale trochę inaczej niż w Polsce. Irlandczycy nie piją „bez sensu". Irlandzkiemu piciu zawsze coś towarzyszy: dzierganie na drutach, gra w karty, rozmowy, wielorybnicze opowieści. Irlandczycy piją dużo i często, ale zupełnie niewinnie. Tutaj do pubu chodzi się całymi rodzinami. Nie ma tej diabolicznej, słowiańskiej, bohemicznej otoczki, nie ma intelektualistów z dziwkami na kolanach, nie ma przekraczania tabu, bicia rekordów - nomen omen - Guinnessa, jest zwykła, prosta radość z życia. Polacy piją apokaliptycznie, tak jakby (albo „choćby") miał zginąć świat. Irlandczycy piją, żeby uczcić nastanie nowego dnia.

Z cokołu na Patrick Street spogląda na to wszystko surowym wzrokiem Ojciec Mateusz, patron abstynencji, prawdziwe nemezis irlandzkiej kultury. Przeszło dwa wieki temu udało mu się przekonać całą rzeszę swoich rodaków do złożenia przysięgi na wytrwanie w trzeźwości. Spora część z nich bardzo tego żałowała; nie chcąc jednak łamać przysięgi, zastępowała alkohol różnymi jego pochodnymi, co prowadziło do masowych zatruć i zgonów. Tymczasem nasi rodacy (oraz inne słowiańskie nacje) katują i zarzynają swoje głowy i wątroby, dając dowód istnieniu pluralizmu w piciu poszczególnych kultur, ale także pluralizmu w kulturze picia. Mimo pilnej obserwacji nocnego życia w Cork nie potrafię jeszcze poznać po wymiocinach przed moim mieszkaniem, jakiej są one narodowości, ale kto wie, co będzie za rok, za dwa?

cork


5.

E. opanowała do perfekcji szybkie robienie Irish Coffee. Sztuka polega na prędkości. Trzeba wlać do spencjalnej szklanki na nóżce nieco wrzątku, tak żeby szkło nabrało odpowiedniej temperatury. Potem wylewa się wodę, wrzuca nieco brązowego cukru, wlewa miarkę whisky, energicznie miesza; wreszcie zalewa gorącą kawą. Pozostaje jeszcze tylko zwieńczenie całości daszkiem z bitej śmietany. Ta ostatnia operacja bywa czasem kłopotliwa. Śmietana musi zostać rozprowadzona równo po powierzchni trunku, tworząc jednolitą, gładką warstwę, w przeciwnym wypadku wygląda to paskudnie i nieapetycznie. Czasem używało się śmietany sprzed kilku dni. E. do dziś wspomina różne dziwne produkty i półprodukty, które menadżerowie kazali jej zabezpieczać plastikową folią i chować do zamrażarki w ramach oszczędności. Cytryny i pomarańcze; różnego rodzaju ciastka rozmrażane i zamrażane po kilkadziesiąt razy, bezwolni bohaterowie kriogenicznych eksperymentów.

E. jest młodą, piękną kobietą o długich czarnych, kręconych włosach. Kończyła pisać pracę magisterską z filozofii i bezustannie zastanawiała się, jak, do diabła, wylądowała w takim miejscu; gdzieś pomiędzy Scyllą brudnych kufli a Harybdą zapaćkanych talerzy. Musiała znaleźć swoje miejsce w tej zbieraninie przypadkowych charakterów z różnych stron świata. Chudy Węgier, gruby Polak, kanciasta Litwinka, malutki Banglijczyk - drużyna niczym z objazdowego cyrku. Motley Crew czyli „pstrokata załoga". Pożycie z kolegami odmiennych kultur, języków i obyczajów także pozostawiało, delikatnie rzecz ujmując, nieco do życzenia. Problemem była niedostateczna ilość szafek w damskiej szatni, co zmuszało E. i jej koleżanki do korzystania z szatni męskiej. Odbywało się to przy zrozumiałej uciesze moich kolegów, ale bynajmniej nie wszystkich. Ci z krajów słowiańskich oraz romańskich w naturalny sposób podskakiwali, przebierali w miejscu nogami, gwizdali jak małe dzieci i prężyli swoje wątłe muskuły na widok koleżanek. Nasi koledzy z Pakistanu i Bangladeszu byli już nieco mniej entuzjastycznie usposobieni. Obecność kobiet w miejscu, gdzie się przebierali, była dla nich zniewagą i upokorzeniem. Niektórzy reagowali histerycznie, salwując się ucieczką do kibla. Koedukacyjna szatnia z pewnością nie przypadła im do gustu. Oczywiście żeńskiemu personelowi również nie było w smak przebieranie się przy śliniących się troglodytach, ale z dwojga złego dziewczyny wolały to, aniżeli pozostawianie swoich rzeczy bez opieki. Muzułmańskie lobby Red Baru doszło do wniosku, że jest to całkowicie niedopuszczalny precedens i po jakiejś tajnej naradzie wyrzuciło z szatni buty E. O wiele później zastanawiałem się, czy fenomen ten można jakoś połączyć z dokonanym przez irackiego dziennikarza trzewikowym atakiem na prezydenta Busha. Co prawda E. nie została przez nikogo zaatakowana, ale kulturowy aspekt użycia butów we wrażym celu był sam w sobie zastanawiający. Tymczasem szefostwo Red Baru, odizolowane od rzeczywistości w swoich biurach i kantorkach, nie zrobiło oczywiście nic, żeby przedziwdziałać temu pełzającemu zderzeniu cywilizacji. Najprostszym rozwiązaniem tej sytuacji byłby zakup dodatkowych szafek do damskiej szatni, ale nie wchodziło to oczywiście w rachubę, mimo że w tym czasie Irlandia była u szczytu celtyckiego tygrysa. Zwyciężyła polityka zamiatania problemów pod dywan. E. poszła w sprawie butów na skargę do HR, ale odesłano ją z kwitkiem oraz upomnieniem, że należy uszanować cudzą odmienność. Ale kto, do cholery, uszanuje moją odmienność? - zastanawiała się głośno E. Jako wojująca feministka-ateistka wszelkie wierzenia religijne dymisjonowała jako zabobony (nie robiąc przy tym różnicy pomiędzy chrześcijaństwem a islamem). Nie obchodziło ją to, że ktoś tam będzie się pocił ze strachu na widok kawałka nagiego damskiego ramienia. Hanka ze Słowacji wspierała E. z całych sił. Była w końcu kiedyś pielęgniarką i ludzkie ciało nie stanowiło dla niej tabu. Doszło na tym tle do ostrego konfliktu, który firma rozwiązała filozoficznie, zgodnie z zasadą brzytwy Ockhama: nie przedłużyła E. umowy o pracę.

6.

Korporacyjna logika stanowiła nieodłączną część życia Red Baru. Nie, żeby spędzało mi to sen z powiek, albo żebym miał obsesję na punkcie tropienia jej przejawów, niczym nasza zbuntowana młodzież. Kiedy polewa się miejscowym moczymordom Brandy i Port, różne rzeczy przychodzą do głowy: na przykład takie, że barowe stroje dehumanizują, bo cały Staff wygląda w nich jak armia klonów, a twarze gubią się gdzieś w całej tej czerwieni, tak że nieraz już zdarzyło mi się nie rozpoznać kolegi czy koleżanki ubranych „po cywilnemu". Pamiętam, że wszyscy wyglądaliśmy w tych głupich strojach jak przerośnięte krasnoludki, a przecież były one produktem jak najbardziej świadomego zamysłu. Dzięki nim barowi goście mogli poczuć się jak w baśniowej krainie, piwem i hamburgerem płynącej, w której obsługuje ich gromada leśnych skrzatów, smerfów, wróżek - byle tylko nie ludzi. Ale przecież barman w takim stroju to zupełna porażka! Każdy barman musi mieć osobowość. Barman powinien się wyróżniać, a nie zlewać z otoczeniem. Barman to „drugi po Bogu". No, a jak można traktować poważnie faceta w czerwonej czapce?

7.

Ulubionym zajęciem pracowników Red Baru było wyrzucanie śmieci. Można było odpocząć od tego szalejącego młyna zamówień, kufli i talerzy, pogrążyć się na 15 minut w ciszy długich, betonowych korytarzy, pchając przed sobą ogromne wózki, wyładowane po brzegi butelkami i puszkami. Podróż kończyła się na zewnątrz, blisko płyty lotniskowej, skąd rozpościerał się panoramiczny widok na startujące i lądujące samoloty. Możliwość zapalenia papierosa i zdjęcia, chociaż na chwilę, tej głupiej czerwonej czapki ratowała życie. Po zmroku mrugały światła wieży kontrolnej, szumiały silniki, można było ujrzeć prawie z bliska te boskie maszyny, setki ton żywej stali kołujące po pasie. Samoloty nie są po prostu kolejnym środkiem codziennej komunikacji. Są również, a może przede wszystkim, wykwitem naszego śmiałego ducha eksploracji i prometejskich pragnień. Kiedy z nieba w płomieniach spada samolot, to jest to tak, jak gdyby spadał sam Bóg.

8.

Irlandzki pub, w którym pracują słabo mówiący po angielsku imigranci z różnych stron świata, to pub absurdalny. Produkt lotniskowy, produkt rozumu korporacyjnego. Irlandzki pub, w którym pracują słabo mówiący po angielsku imigranci z różnych stron świata. Schronili się pod parasol dobrobytu, zostawiając za sobą zapadłe wsie, dziurawe drogi i zardzewiałe autobusy. Wpuszczono ich do kryształowego pałacu, ale nawet w tym pałacu nie są wolni od trosk, a wysoki standard życia materialnego okupują byciem „innymi", „zewnętrznymi proletariuszami", pozbawionymi silnego, giętkiego języka, którego każdy człowiek potrzebuje, aby wyrażać siebie, walczyć o swoje prawa, komunikować się z innymi. Pozbawieni języka ludzie mogą jedynie „odszczekiwać się swoim prześladowcom" - tak jak pewien filmowy kot z prasłowiańskiej gruszy.

Opuszczając Red Bar próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie: czy ci wszyscy ludzie byli choć trochę szczęśliwi? Pozjeżdżali się tutaj z różnych stron, niczym na wyspy szczęśliwe, czy może na raczej: na „wyspę szczęśliwą", oczekując nie wiadomo czego. Słynne propagandowe „pół kroku wstecz" okazało się być dreptaniem po własnych śladach, z kuchni do stolików, ze stolików do kontuaru, w te i we w te. Dla niektórych było to zbawienie od życia w nędzy, lub od życia w bezustannym poczuciu zagrożenia życia; gdzieś, gdzie każdy ma pod łóżkiem kałasznikowa, na bazarach wysadzają się brodaci szaleńcy, a po niebie krążą amerykańskie bezzałogowe samoloty, czasem przez pomyłkę bombardując czyjeś wesela, a nawet pogrzeby. Pamiętam, że byłem akurat w pracy, kiedy CNN pokazywało zdjęcia z zamachu na panią Bhutto, tuż po jej triumfalnym powrocie do kraju. Widok krwawej jatki nie zrobił wrażenia na moich pakistańskich kolegach. Jeżeli coś czuli albo myśleli, zachowali to dla siebie, z uporem godnym lepszej sprawy polerując stoliki. Pomyślałem sobie wtedy, że właściwie im się nie dziwię. Może dla nich był to - jak to tutaj mówią - business as usual? W sensie biznesu politycznego oczywiście. Może to my, urodzeni „naprawiacze świata", zachowujemy się nierozsądnie, stawiając człowiekowi zbyt duże wymagania? Wszystkie te utopie, nieważne jakiej proweniencji, upadają, ponieważ kryształowa utopia wymaga kryształowego charakteru. A człowiek jest po prostu człowiekiem. Trochę dobrym, trochę złym, przeważnie ambiwalentnym i szaro-przeciętnym mieszkańcem tego świata.

Łukasz Ślipko
l.slipko@hotmail.com

slipko na pasku