wtorek, 23 kwietnia 2024
l.slipkoNic lepiej nie oddaje bolączek nowego, wielokulturowego społeczeństwa Irlandii niż codzienne życie lotniskowego baru w Cork. Nowoczesny terminal ze stali i szkła wznosi się nieopodal starego, porzuconego, który teraz wygląda jak dekoracja do postapokaliptycznego filmu.


1.

Nowy port lotniczy wybudowano tu całkiem niedawno. Miał on być ukoronowaniem celtyckiego tygrysa, perłą w koronie prowincji Munster; symbolem prosperity, jeszcze zanim całą tę prosperity diabli wzięli. Pod lśniącą, nieskazitelną politurą cywilizacji i dobrobytu kryły się też jednak trzewia. Wszystko bowiem ma swoje trzewia i lotnisko nie jest tu żadnym wyjątkiem. Red Bar stanowi brunatne trzewia terminalu. Tłum anonimowych ludzi przewala się tu codziennie w jedną i w drugą stronę. Przychodzą, jedzą, piją, śmiecą - czasem zostawią napiwek i już każdy z nich pędzi na Departures, łapać swój samolot do pracy, na wakacje, na wyścigi konne lub na Wyspy Kanaryjskie. London Gatwick, London Stansted, Birmingham, Liverpool, Dublin, Bratysława, Warszawa, Katowice, Wrocław, Lanzarotte. Miejsca przeznaczenia i godziny odlotów świecą białymi literkami na niebieskich monitorach, zawieszonych w dwóch końcach baru, tak żeby goście dokładnie wiedzieli, ile jeszcze Murphysów i Bulmersów mogą w siebie wlać. Praca w lotniskowym barze pozwalała mi obcować z wieloma różnymi typami ludzkimi. Wyłaniały się one z drugiej strony kontuaru niczym charaktery z balzakowskich powieści. A to zestresowany biznesmen z laptopem, a to szczebiocąca para w drodze na wakacje, a to grupa angielskich kibiców, a to nobliwa starsza pani z parasolką, a to grupa rozchichotanych dziewcząt w koszulkach z napisem Hen Party. A wszystko to na tle puszczanej od rana do wieczora tradycyjnej, skocznej irlandzkiej muzyki, która niestety po miesiącu bezustannego słuchania stawała się dla ucha kocim rzępoleniem z piekła rodem. Zmaltretowany tygodniami tego jazgotu, poszedłem kiedyś do kantorka Human Resources, czyli po naszemu mówiąc: do kadr, żeby zapytać, czy dla odmiany nie mogliby puścić np. Lisy Hannigan. Muzyka jak najbardziej irlandzka w charakterze, a o ile bardziej przyjemna dla ucha. Okupująca kantorek pulchna Ciara uśmiechnęła się nieszczerze i powiedziała, że zobaczy, co się da zrobić. Pamiętam, że uśmiechała się podobnie, kiedy parę miesięcy później wręczała mi wypowiedzenie.

kierunek_irlandia


2.

Po drugiej stronie, w labiryncie pomieszczeń kuchennych, chłodni i magazynów bar żyje swoim własnym życiem, stokroć ciekawszym i bardziej skomplikowanym, aniżeli mogłoby się to na pierwszy rzut oka wydawać. To domena Staffu, kucharzy, kelnerów i barmanów. Domena imigrantów. Zaklęte rewiry portowej knajpy pełne są ludzi, którzy przybyli tu z różnych stron po to, by zmienić swój los, uciec przed biedą, coś sobie udowodnić, zdobyć świat. Węgrzy, Hindusi, Polacy, Banglijczycy, Słowacy, Birmańczycy, Litwini i Łotysze ocierają się codziennie o siebie; rozmawiają, kłócą, czasem powarkują w swoich egzotycznych językach, co przyprawia irlandzkich menadżerów o gęsią skórkę. Nie ma nic bardziej przerażającego, niż widok dwumetrowego, węgierskiego kucharza o dłoniach jak bochenki razowego chleba, który tłucze pięścią zamarznięty stek, przeklinając przy tym w swoim ojczystym języku. W ramach dygresji: kurwa jest przekleństwem, jeżeli nie światowo- europejskim, to co najmniej środkowoeuropejskim. Nie jest tylko naszą własnością. Znają je także Węgrzy, Czesi i Słowacy. Znają i używają. Nie tylko oni zresztą. Świadomość tego słowa jest także zaskakująco wysoka pośród samych Irlandczyków. Pamiętam, jak któregoś dnia nasza ruda koleżanka Lorraine, wyraźnie rozemocjonowana, powiedziała do polskiego kolegi z pracy: „Robert, don't say kurwa to me, ok?" Robert z Lublina, czy może z „Lablina" (nasi rodacy mają skłonność do zangielszczania polskich nazw, jak gdyby z troski o to, żeby być lepiej rozumianymi), był pierwszym w przeplataniu swojego łamanego angielskiego polskimi wstawkami, tworząc konstrukty, których nie powstydziłby się Ludwig Zamenhof. Koniec końców nic jednak nie wyszło z tego barowego esperanto. Nasze miejsce pracy od początku do końca przypominało bardziej wieżę Babel, aniżeli salę obrad ONZ-etu.

Robert miał zresztą o wiele większe powody do zmartwień, aniżeli kwestie natury lingwistycznej. Wyciągając z kuchennej drukarki karteczkę z zamówieniem, czasem spoglądał na nią długo i przeciągle, jak gdyby próbował odczytać z niej swoją przyszłość. Był już starym wyjadaczem, i chociaż młodszy ode mnie, wprowadzał mnie w tajniki zawodu. Łączył w sobie cynizm zgorzkniałego polonusa z prawdziwie cechową dumą oraz umiłowaniem swojego zajęcia. Jako jeden z niewielu orientował się w różnych papierkowych technikaliach, wypełniał dokumenty dotyczące strat piwa (przez cały dzień nalewania z beczki zawsze uleje się kilka litrów) i konserwacji barowego sprzętu. Trochę tak, jak gdyby praca była dla niego ucieczką od prywatnego życia, które miał nieskończenie popaprane. Rodzice umarli mu na raka niemalże jednocześnie (takie rzeczy zdarzają się nie tylko w mydlanych operach). Kobieta, z którą jest, jest przy nadziei, ktokolwiek by nie był jej ojcem. Robert chciał ułożyć sobie życie z inną, ale jego polsko-katolickie sumienie nie pozwalało mu zostawić ciężarnej kobiety, uciec przez okno wzorem weneckiego kochanka. Zwłaszcza że tu w Irlandii jest zdana tylko na niego. W Polsce nikt nie czeka na Roberta, może poza całą gromadą wierzycieli. W wynajmowanym mieszkaniu czeka na niego pizza, komputer i alkohol. Dużo alkoholu. Byłoby dziwne, gdyby słabość do zawodu barmana nie łączyła się ze słabością do trunków. A pokusa w Irlandii jest ogromna, ponieważ piwo jest tutaj po prostu doskonałe. Szczególnie ciemne piwo, Beamish i Murphys, te dwa gatunki, które produkuje się lokalnie w dwóch konkurencyjnych browarach, dzielących miasto Cork na pół, dokładnie tak jak rzeka Lee. Jeśli chodzi o Guinnessa, to, jak mówią tubylcy, jest on dobry dla turystów i tych „pedałów z Dublina" (Dublin fags). No i Whisky: Paddys, Tullamore Dew, Jameson, ale też Cork Gin, może nie tak dobry jak londyński Bombay Sapphire w błękitnej butelce, ale ujdzie. Pijacki spleen najlepiej smakuje w Irlandii, gdzie pełno jest bohemy, wykolejeńców i nieudaczników z różnych stron świata. Nawet „pedalski Dublin", to najbardziej zanglicyzowane miasto zdrajców, ma swój urokliwy Temple Bar, knajpianą dzielnicę, do której wychodzi się na kilka godzin, a zostaje parę lat. To była przyszłość, którą mógł wyczytać z paragonu Robert. Tego Paragonu, który był Voidem, czyli wynikiem czyjejś pomyłki, nabitym na kasę i skasowanym. Zamówieniem, które z jakichś tam powodów nie zostało spieniężone. Zamówieniem, które nie istnieje. Robert to człowiek, który nie istnieje. Gdyby Robert przeczytał Pokolenie X, wiedziałby, że jego przypadek to klasyczna Hiperkarma albo inaczej mówiąc - dopust boży. Irlandia jest ostatnią szansą Roberta na to, żeby wydostać się z finansowej i osobistej zapaści. Poza Irlandią jest tylko Void, czyli próżnia, pustka i bezgraniczna beznadzieja. Pamiętam, jak czasem staliśmy we dwóch przed kontuarem, w naszych śmiesznych czerwonych mundurkach, gapiąc się na na tablice odlotów i przylotów, próbując przewidzieć, czy będzie „busy" (w wolnym tłumaczeniu „zapieprz"), czy też nie. On, niewysoki, z szelmowskim uśmiechem, zwykle oparty o ladę, z pięścią pod brodą, niczym myśliciel z rzeźby Rodina. Opowiadający ze swadą o tym, jak to w Polsce, w domu walczył z biedą, chłodem i brakiem prądu w zimie, uszczelniając pianką wszystkie okna. Wiedział dobrze, że już ich nigdy nie otworzy, ale przecież nie zamierzał. Na wiosnę odchodził stamtąd na zawsze. Gdyby mógł, spaliłby dom, tak jak człowiek, który rusza w podróż na koniec świata. Bo przecież osiągnąwszy koniec świata, nie ma już tak naprawdę do czego wracać.

3.

Kucharz Bela jest zły, bo któryś z kelnerów po raz kolejny zapomniał powiadomić go, że klient życzy sobie Club Sandwicz bez sera i trzeba było tenże ser, już w płynnej postaci, zeskrobywać nożem z kanapki. Hanka nic sobie nie robi z tych krzyków i ciska talerz z jedzeniem prosto pod nos wściekłego kucharza. Chipsy zimne! Burger zimny! Mnie tu klepnie zara! Psychiatria! Hanka jest ze słowackich Koszyc, przez parę lat pracowała jako pielęgniarka na ostrym dyżurze w praskim Central Military Hospital. Naoglądała się tam rzeczy, przy których pieklący się węgierski kucharz to pestka. Małe topielce z własnymi odchodami w ustach, popalone, poparzone ciała, wnętrzności, krew i śmierć. Widziała ordynatora szpitala reanimującego swojego własnego syna poprzez bezpośredni masaż serca. Zobaczyć, jak ojciec dotyka dłonią serca swojego syna, tuż przed jego śmiercią, to zbyt dużo, nawet jak na taką silną osobę jak Hanka. Nie wytrzymała i odeszła.

Nie jest żadną tajemnicą, że Słowacy nie przepadają za Węgrami, a ich wzajemne animozje są tak stare jak Królestwo Świętego Stefana, o którym prawdopodobnie nikt poza nimi nie ma bladego pojęcia. Nie zmieniło tego nawet wstąpienie obu krajów do Unii Europejskiej. Co ciekawe, obie nacje nie toczą ze sobą otwartej wojny, ale raczej wymieniają się złośliwościami, przy każdej nadarzającej się okazji dając sobie prztyczka w nos. Mieszkający na Słowacji Węgrzy, którzy stanowią tam 10 procent populacji, zachowują się, jak gdyby mieszkali w innym kraju, ani myśląc uczyć się słowackiego. Prezydentowi Węgier odmówiono ostatnio wjazdu na Słowację, kiedy to próbował bratać się - nomen omen - ze swoimi współziomkami z jakiejś przygranicznej pipidówy. Słowaccy celnicy nie przepuścili go przez granicę; tę międzypaństwową granicę, która zgodnie z unijnymi rozporządzeniami miała być już tylko czystą formalnością, ale okazała się być skutecznym narzędziem polityki. Węgrzy postanowili w tej sprawie pójść na skargę do Brukseli, a Słowacy zaczęli montować jakąś monstrualną ustawę o języku narodowym, która ma na celu po raz kolejny ściągnięcie Madziarów na ziemię (ze słońca) i pokazanie im, gdzie jest ich miejsce (pod słońcem). Hanka mogła wyładowywać swoją nienawiść do wszystkiego, co węgierskie, nie tylko na kucharzu Beli, okazji do tego dostarczał jej nasz barowy kolega Peter, pochodzący z Peczy, wieczny marzyciel, który chodził z głową w chmurach nawet wtedy, kiedy zbierał szklanki i talerze ze stołów, albo roznosił zamówienia. Kelnerowanie, wbrew pozorom, jest profesją i sztuką samą w sobie. Nie każdy się do tego nadaje. Trzeba mieć dużo samozaparcia, oczy wokół głowy i niezłą pamięć. Trzeba umieć pracować w sytuacjach silnego stresu, ponieważ klienci nie raz i nie dwa razy doprowadzą cię do płaczu swoją niecierpliwością, brakiem wyrozumiałości, a czasem i chamstwem. Trzeba też znać swoje miejsce w porządku dziobania. Skończyły się co prawda czasy, kiedy starsi kelnerzy walili pikolaków po pysku, jak w powieści Worcella, kiedy ci coś sknocili, ale nawet i dziś zaklęte rewiry baru są również rewirami władzy, ambicji oraz intryg (jakkolwiek małe i żałosne by one nie były). Peter zdecydowanie nie był materiałem na kelnera. Ciągle rozkojarzony, ten urodą przypominający Włocha Węgier z przystojnym rzymskim profilem i czarnymi kręconymi włosami (którą to phisis, jak twierdził, zawdzięczał domieszce serbskiej krwi) zdecydowanie tyle samo czasu, co swoim obowiązkom, poświęcał zagadywaniu dziewcząt oraz snuciu rozważań o sprawach banalnych i niebanalnych. Zdarzało się, że na ofiary wybierał obsługiwanych przez siebie irlandzkich gości, którzy w trakcie realizacji zamówienia musieli wysłuchiwać jego egzystencjalnych wynurzeń. Irlandczycy są narodem gadulskim, więc w większości przypadków Peterowi uchodziły płazem te wielorybnicze opowieści. Pewnego dnia jednak wywołał skandal, kiedy porównał popularny w tutejszych stronach jabłkowy cydr do złego wina. On, wychowany w porządnym węgierskim domu, który musiał opuścić z powodu bankructwa ojca, ten wysadzony z siodła szlachcic, który pijał wina z najlepszych panońskich winnic, miałby teraz wziąć do ust to anglosaskie, jabcokowate świństwo? Co może być gorszego i bardziej prozaicznego w smaku niż cider? Chyba tylko angielskie wino, o którym francuski poseł na dworze Henryka VIII wyraził się, że „jest mocne niczym pot gladiatora", odnosząc się w ten sposób do uwagi króla, że wino produkuje się w Anglii już od czasów rzymskich. Zatem Peter, potomek serbskiej i węgierskiej szlachty, a zarazem wielbiciel marihuany i The Doors, wdał się w długą debatę z miejscowymi moczymordami, usiłując im wyjaśnić, że Bulmers to zasadniczo wiadro jabłek, posypanych cukrem, podeptanych gumiakami i zostawionych do fermentacji. Na szczęście autochtoni byli już w stanie zbytniego upojenia, żeby przejmować się bełkotem jakiegoś tam Węgra; na szczęście dla Petera, ponieważ tutaj takie rzeczy traktuje się dość poważnie. Irlandczycy są w gruncie rzeczy narodem bardzo przyjaznym i pokojowo usposobionym, ale kiedy się biją, to już zupełnie na serio, z latającymi stołami, krzesłami, kuflami i nożami.

Z obserwacji, które poczyniłem w Red Barze, wynikało, że dla Słowaków bardziej od Węgrów znienawidzoną kategorią ludzi są już tylko przedstawiciele zamieszkującej w ich kraju węgierskiej mniejszości. Poznałem w Red Barze dziewczynę, o której Hanka nie wyrażała się inaczej, aniżeli „Pół-Madziarka, Pół-Słowaczka", co w jej ustach brzmiało jak obelga. Lepszy już taki Węgier czystej krwi, co się panoszy, udaje inteligenta i pretenduje do bycia przedstawicielem rasy panów, niż takie nie wiadomo co: ni to wróg, ni to swój, ni to swat, ni brat. Taka piąta kolumna, która kwiatami powita każdego następnego Hitlera, niczym Niemcy Sudeccy, jeżeli tylko nadarzy się okazja. W dodatku od urodzenia mówi więcej niż jednym językiem, wiec ani chybi zły duch i antychryst. Hanka prowadziła więc swoją prywatną wojnę przeciwko wszystkiemu, co węgierskie, ale także słowacko-węgierskie i w ogóle mieszane. Zawiadujący Red Barem Irlandczycy przyglądali się temu bez krzty zrozumienia, prawdopodobnie nawet nie próbując pojąć tych zawikłanych historycznych zależności, które sprawiły, że słowacka kelnerka krzyczy na węgierskiego kucharza, a ten tupie groźnie swoją wielką słoniową stopą.

Ciąg dalszy za tydzień

Łukasz Ślipko
l.slipko@hotmail.com

slipko na pasku