Nic
lepiej nie oddaje bolączek nowego, wielokulturowego społeczeństwa Irlandii niż
codzienne życie lotniskowego baru w Cork. Nowoczesny terminal ze stali i szkła
wznosi się nieopodal starego, porzuconego, który teraz wygląda jak dekoracja do
postapokaliptycznego filmu.
1.
Nowy
port lotniczy wybudowano tu całkiem niedawno. Miał on być ukoronowaniem
celtyckiego tygrysa, perłą w koronie
prowincji Munster; symbolem
prosperity,
jeszcze zanim całą tę
prosperity
diabli wzięli. Pod lśniącą, nieskazitelną politurą cywilizacji i dobrobytu
kryły się też jednak trzewia. Wszystko bowiem ma swoje trzewia i lotnisko nie
jest tu żadnym wyjątkiem. Red Bar stanowi brunatne trzewia terminalu. Tłum
anonimowych ludzi przewala się tu codziennie w jedną i w drugą stronę.
Przychodzą, jedzą, piją, śmiecą - czasem zostawią napiwek i już każdy z nich
pędzi na
Departures, łapać swój samolot do pracy, na wakacje, na wyścigi
konne lub na Wyspy Kanaryjskie. London Gatwick, London Stansted, Birmingham, Liverpool, Dublin,
Bratysława, Warszawa, Katowice, Wrocław, Lanzarotte.
Miejsca
przeznaczenia i godziny odlotów świecą białymi literkami na niebieskich
monitorach, zawieszonych w dwóch końcach baru, tak żeby goście dokładnie
wiedzieli, ile jeszcze Murphysów i Bulmersów mogą w siebie wlać. Praca w
lotniskowym barze pozwalała mi obcować z wieloma różnymi typami ludzkimi.
Wyłaniały się one z drugiej strony kontuaru niczym charaktery z balzakowskich
powieści. A to zestresowany biznesmen z laptopem, a to szczebiocąca para w
drodze na wakacje, a to grupa angielskich kibiców, a to nobliwa starsza pani z
parasolką, a to grupa rozchichotanych dziewcząt w koszulkach z napisem
Hen
Party. A wszystko to na tle puszczanej od rana do wieczora tradycyjnej,
skocznej irlandzkiej muzyki, która niestety po miesiącu bezustannego słuchania
stawała się dla ucha kocim rzępoleniem z piekła rodem. Zmaltretowany tygodniami
tego jazgotu, poszedłem kiedyś do kantorka
Human
Resources, czyli po naszemu mówiąc: do kadr, żeby zapytać, czy dla odmiany
nie mogliby puścić np. Lisy Hannigan. Muzyka jak najbardziej irlandzka w
charakterze, a o ile bardziej przyjemna dla ucha. Okupująca kantorek pulchna
Ciara uśmiechnęła się nieszczerze i powiedziała, że zobaczy, co się da zrobić.
Pamiętam, że uśmiechała się podobnie, kiedy parę miesięcy później wręczała mi
wypowiedzenie.
2.
Po drugiej
stronie, w labiryncie pomieszczeń kuchennych, chłodni i magazynów bar żyje
swoim własnym życiem, stokroć ciekawszym i bardziej skomplikowanym, aniżeli
mogłoby się to na pierwszy rzut oka wydawać. To domena
Staffu, kucharzy,
kelnerów i barmanów. Domena imigrantów. Zaklęte rewiry portowej knajpy pełne są
ludzi, którzy przybyli tu z różnych stron po to, by zmienić swój los, uciec
przed biedą, coś sobie udowodnić, zdobyć świat. Węgrzy, Hindusi, Polacy,
Banglijczycy, Słowacy, Birmańczycy, Litwini i Łotysze ocierają się codziennie o
siebie; rozmawiają, kłócą, czasem powarkują w swoich egzotycznych językach, co
przyprawia irlandzkich menadżerów o gęsią skórkę. Nie ma nic bardziej
przerażającego, niż widok dwumetrowego, węgierskiego kucharza o dłoniach jak
bochenki razowego chleba, który tłucze pięścią zamarznięty stek, przeklinając
przy tym w swoim ojczystym języku. W ramach dygresji:
kurwa jest przekleństwem, jeżeli nie światowo- europejskim, to co
najmniej środkowoeuropejskim. Nie jest tylko naszą własnością. Znają je także
Węgrzy, Czesi i Słowacy. Znają i używają. Nie tylko oni zresztą. Świadomość
tego słowa jest także zaskakująco wysoka pośród samych Irlandczyków. Pamiętam,
jak któregoś dnia nasza ruda koleżanka Lorraine, wyraźnie rozemocjonowana,
powiedziała do polskiego kolegi z pracy: „Robert, don't say
kurwa to me, ok?" Robert z Lublina, czy
może z „Lablina" (nasi rodacy mają skłonność do zangielszczania polskich nazw,
jak gdyby z troski o to, żeby być lepiej rozumianymi), był pierwszym w
przeplataniu swojego łamanego angielskiego polskimi wstawkami, tworząc
konstrukty, których nie powstydziłby się Ludwig Zamenhof. Koniec końców nic
jednak nie wyszło z tego barowego esperanto. Nasze miejsce pracy od początku do
końca przypominało bardziej wieżę Babel, aniżeli salę obrad ONZ-etu.
Robert miał
zresztą o wiele większe powody do zmartwień, aniżeli kwestie natury
lingwistycznej. Wyciągając z kuchennej drukarki karteczkę z zamówieniem, czasem
spoglądał na nią długo i przeciągle, jak gdyby próbował odczytać z niej swoją
przyszłość. Był już starym wyjadaczem, i chociaż młodszy ode mnie, wprowadzał
mnie w tajniki zawodu. Łączył w sobie cynizm zgorzkniałego polonusa z
prawdziwie cechową dumą oraz umiłowaniem swojego zajęcia. Jako jeden z niewielu
orientował się w różnych papierkowych technikaliach, wypełniał dokumenty
dotyczące strat piwa (przez cały dzień nalewania z beczki zawsze uleje się
kilka litrów) i konserwacji barowego sprzętu. Trochę tak, jak gdyby praca była
dla niego ucieczką od prywatnego życia, które miał nieskończenie popaprane.
Rodzice umarli mu na raka niemalże jednocześnie (takie rzeczy zdarzają się nie
tylko w mydlanych operach). Kobieta, z którą jest, jest przy nadziei,
ktokolwiek by nie był jej ojcem. Robert chciał ułożyć sobie życie z inną, ale
jego polsko-katolickie sumienie nie pozwalało mu zostawić ciężarnej kobiety,
uciec przez okno wzorem weneckiego kochanka. Zwłaszcza że tu w Irlandii jest
zdana tylko na niego. W Polsce nikt nie czeka na Roberta, może poza całą
gromadą wierzycieli. W wynajmowanym mieszkaniu czeka na niego pizza, komputer i
alkohol. Dużo alkoholu. Byłoby dziwne, gdyby słabość do zawodu barmana nie
łączyła się ze słabością do trunków. A pokusa w Irlandii jest ogromna, ponieważ
piwo jest tutaj po prostu doskonałe. Szczególnie ciemne piwo, Beamish i Murphys,
te dwa gatunki, które produkuje się lokalnie w dwóch konkurencyjnych browarach,
dzielących miasto Cork na pół, dokładnie tak jak rzeka Lee. Jeśli chodzi o
Guinnessa, to, jak mówią tubylcy, jest on dobry dla turystów i tych „pedałów z
Dublina" (
Dublin fags). No i Whisky:
Paddys, Tullamore Dew, Jameson, ale też Cork Gin, może nie tak dobry jak
londyński Bombay Sapphire w błękitnej butelce, ale ujdzie. Pijacki spleen
najlepiej smakuje w Irlandii, gdzie pełno jest bohemy, wykolejeńców i
nieudaczników z różnych stron świata. Nawet „pedalski Dublin", to najbardziej
zanglicyzowane miasto zdrajców, ma swój urokliwy Temple Bar, knajpianą
dzielnicę, do której wychodzi się na kilka godzin, a zostaje parę lat. To była
przyszłość, którą mógł wyczytać z paragonu Robert. Tego Paragonu, który był
Voidem, czyli wynikiem czyjejś pomyłki,
nabitym na kasę i skasowanym. Zamówieniem, które z jakichś tam powodów nie
zostało spieniężone. Zamówieniem, które nie istnieje. Robert to człowiek, który
nie istnieje. Gdyby Robert przeczytał
Pokolenie X, wiedziałby, że jego przypadek to klasyczna
Hiperkarma
albo inaczej mówiąc - dopust boży. Irlandia jest ostatnią szansą Roberta na to,
żeby wydostać się z finansowej i osobistej zapaści. Poza Irlandią jest tylko
Void,
czyli próżnia, pustka i bezgraniczna beznadzieja. Pamiętam, jak czasem staliśmy
we dwóch przed kontuarem, w naszych śmiesznych czerwonych mundurkach, gapiąc
się na na tablice odlotów i przylotów, próbując przewidzieć, czy będzie „busy"
(w wolnym tłumaczeniu „zapieprz"), czy też nie. On, niewysoki, z szelmowskim
uśmiechem, zwykle oparty o ladę, z pięścią pod brodą, niczym myśliciel z rzeźby
Rodina. Opowiadający ze swadą o tym, jak to w Polsce, w domu walczył z biedą,
chłodem i brakiem prądu w zimie, uszczelniając pianką wszystkie okna. Wiedział
dobrze, że już ich nigdy nie otworzy, ale przecież nie zamierzał. Na wiosnę
odchodził stamtąd na zawsze. Gdyby mógł, spaliłby dom, tak jak człowiek, który
rusza w podróż na koniec świata. Bo przecież osiągnąwszy koniec świata, nie ma
już tak naprawdę do czego wracać.
3.
Kucharz Bela
jest zły, bo któryś z kelnerów po raz kolejny zapomniał powiadomić go, że
klient życzy sobie
Club Sandwicz bez sera i trzeba było tenże ser, już w
płynnej postaci, zeskrobywać nożem z kanapki. Hanka nic sobie nie robi z tych
krzyków i ciska talerz z jedzeniem prosto pod nos wściekłego kucharza.
Chipsy
zimne! Burger zimny! Mnie tu klepnie zara! Psychiatria! Hanka jest ze
słowackich Koszyc, przez parę lat pracowała jako pielęgniarka na ostrym dyżurze
w praskim
Central Military Hospital. Naoglądała się tam rzeczy, przy
których pieklący się węgierski kucharz to pestka. Małe topielce z własnymi
odchodami w ustach, popalone, poparzone ciała, wnętrzności, krew i śmierć.
Widziała ordynatora szpitala reanimującego swojego własnego syna poprzez
bezpośredni masaż serca. Zobaczyć, jak ojciec dotyka dłonią serca swojego syna,
tuż przed jego śmiercią, to zbyt dużo, nawet jak na taką silną osobę jak Hanka.
Nie wytrzymała i odeszła.
Nie jest żadną
tajemnicą, że Słowacy nie przepadają za Węgrami, a ich wzajemne animozje są tak
stare jak Królestwo Świętego Stefana, o którym prawdopodobnie nikt poza nimi
nie ma bladego pojęcia. Nie zmieniło tego nawet wstąpienie obu krajów do Unii
Europejskiej. Co ciekawe, obie nacje nie toczą ze sobą otwartej wojny, ale
raczej wymieniają się złośliwościami, przy każdej nadarzającej się okazji dając
sobie prztyczka w nos. Mieszkający na Słowacji Węgrzy, którzy stanowią tam 10
procent populacji, zachowują się, jak gdyby mieszkali w innym kraju, ani myśląc
uczyć się słowackiego. Prezydentowi Węgier odmówiono ostatnio wjazdu na
Słowację, kiedy to próbował bratać się - nomen omen - ze swoimi współziomkami z
jakiejś przygranicznej pipidówy. Słowaccy celnicy nie przepuścili go przez
granicę; tę międzypaństwową granicę, która zgodnie z unijnymi rozporządzeniami
miała być już tylko czystą formalnością, ale okazała się być skutecznym
narzędziem polityki. Węgrzy postanowili w tej sprawie pójść na skargę do
Brukseli, a Słowacy zaczęli montować jakąś monstrualną ustawę o języku
narodowym, która ma na celu po raz kolejny ściągnięcie Madziarów na ziemię (ze
słońca) i pokazanie im, gdzie jest ich miejsce (pod słońcem). Hanka mogła
wyładowywać swoją nienawiść do wszystkiego, co węgierskie, nie tylko na
kucharzu Beli, okazji do tego dostarczał jej nasz barowy kolega Peter,
pochodzący z Peczy, wieczny marzyciel, który chodził z głową w chmurach nawet
wtedy, kiedy zbierał szklanki i talerze ze stołów, albo roznosił zamówienia.
Kelnerowanie, wbrew pozorom, jest profesją i sztuką samą w sobie. Nie każdy się
do tego nadaje. Trzeba mieć dużo samozaparcia, oczy wokół głowy i niezłą
pamięć. Trzeba umieć pracować w sytuacjach silnego stresu, ponieważ klienci nie
raz i nie dwa razy doprowadzą cię do płaczu swoją niecierpliwością, brakiem
wyrozumiałości, a czasem i chamstwem. Trzeba też znać swoje miejsce w porządku
dziobania. Skończyły się co prawda czasy, kiedy starsi kelnerzy walili
pikolaków po pysku, jak w powieści Worcella, kiedy ci coś sknocili, ale nawet i
dziś zaklęte rewiry baru są również rewirami władzy, ambicji oraz intryg
(jakkolwiek małe i żałosne by one nie były). Peter zdecydowanie nie był
materiałem na kelnera. Ciągle rozkojarzony, ten urodą przypominający Włocha
Węgier z przystojnym rzymskim profilem i czarnymi kręconymi włosami (którą to
phisis, jak twierdził, zawdzięczał
domieszce serbskiej krwi) zdecydowanie tyle samo czasu, co swoim obowiązkom,
poświęcał zagadywaniu dziewcząt oraz snuciu rozważań o sprawach banalnych i
niebanalnych. Zdarzało się, że na ofiary wybierał obsługiwanych przez siebie
irlandzkich gości, którzy w trakcie realizacji zamówienia musieli wysłuchiwać
jego egzystencjalnych wynurzeń. Irlandczycy są narodem gadulskim, więc w
większości przypadków Peterowi uchodziły płazem te wielorybnicze opowieści.
Pewnego dnia jednak wywołał skandal, kiedy porównał popularny w tutejszych
stronach jabłkowy cydr do złego wina. On, wychowany w porządnym węgierskim
domu, który musiał opuścić z powodu bankructwa ojca, ten wysadzony z siodła
szlachcic, który pijał wina z najlepszych panońskich winnic, miałby teraz wziąć
do ust to anglosaskie, jabcokowate świństwo? Co może być gorszego i bardziej
prozaicznego w smaku niż cider? Chyba tylko angielskie wino, o którym francuski
poseł na dworze Henryka VIII wyraził się, że „jest mocne niczym pot
gladiatora", odnosząc się w ten sposób do uwagi króla, że wino produkuje się w
Anglii już od czasów rzymskich. Zatem Peter, potomek serbskiej i węgierskiej
szlachty, a zarazem wielbiciel marihuany i
The
Doors, wdał się w długą debatę z miejscowymi moczymordami, usiłując im
wyjaśnić, że
Bulmers to zasadniczo
wiadro jabłek, posypanych cukrem, podeptanych gumiakami i zostawionych do
fermentacji. Na szczęście autochtoni byli już w stanie zbytniego upojenia, żeby
przejmować się bełkotem jakiegoś tam Węgra; na szczęście dla Petera, ponieważ
tutaj takie rzeczy traktuje się dość poważnie. Irlandczycy są w gruncie rzeczy
narodem bardzo przyjaznym i pokojowo usposobionym, ale kiedy się biją, to już
zupełnie na serio, z latającymi stołami, krzesłami, kuflami i nożami.
Z obserwacji,
które poczyniłem w Red Barze, wynikało, że dla Słowaków bardziej od Węgrów znienawidzoną
kategorią ludzi są już tylko przedstawiciele zamieszkującej w ich kraju
węgierskiej mniejszości. Poznałem w Red Barze dziewczynę, o której Hanka nie
wyrażała się inaczej, aniżeli „Pół-Madziarka, Pół-Słowaczka", co w jej ustach
brzmiało jak obelga. Lepszy już taki Węgier czystej krwi, co się panoszy, udaje
inteligenta i pretenduje do bycia przedstawicielem rasy panów, niż takie nie
wiadomo co: ni to wróg, ni to swój, ni to swat, ni brat. Taka piąta kolumna,
która kwiatami powita każdego następnego Hitlera, niczym Niemcy Sudeccy, jeżeli
tylko nadarzy się okazja. W dodatku od urodzenia mówi więcej niż jednym
językiem, wiec ani chybi zły duch i antychryst. Hanka prowadziła więc swoją
prywatną wojnę przeciwko wszystkiemu, co węgierskie, ale także słowacko-węgierskie
i w ogóle mieszane. Zawiadujący Red Barem Irlandczycy przyglądali się temu bez
krzty zrozumienia, prawdopodobnie nawet nie próbując pojąć tych zawikłanych
historycznych zależności, które sprawiły, że słowacka kelnerka krzyczy na
węgierskiego kucharza, a ten tupie groźnie swoją wielką słoniową stopą.
Ciąg
dalszy za tydzień
Łukasz
Ślipko
l.slipko@hotmail.com