W trosce o podupadające zdrowie i pojawiające się przejawy chytrości postanowiłem, za niewielkie pieniądze, zaliczyć jedno z trzech najpopularniejszych uzdrowisk przedwojennej Polski. Chodzi o Truskawiec, miasto zlokalizowane na terytorium Ukrainy w obwodzie lwowskim.
Chciałem przy okazji zahaczyć o pielesze Bruno Schultza - autora mrocznego "Sanatorium pod Klepsydrą", czyli leżący nieopodal Drohobycz.
Truskawiec słynący z wód mineralnych (legendarna Naftusia - zmineralizowany wodorowęglan magnezowany o wysokiej zawartości organicznych związków ropopochodnych o lekkim zapachu siarkowodoru i posmakiem nafty, stąd jej nazwa) w czasach zaborów przyciągał liczne rzesze kuracjuszy z całej Galicji, a w okresie międzywojennym był liczącym się kurortem, gdzie wypoczywały i leczyły się elity II RP, politycy, artyści, ludzie kultury, pisarze, inteligencja oraz całe rzesze zwykłych obywateli. Tamtejsze pensjonaty, hotele i lecznice przyjmowały rocznie kilkanaście tysięcy gości, którzy kwaterowali się głównie w drewnianych willach i pensjonatach w szwajcarskim stylu rozrzuconych na wzgórzach wokół parku zdrojowego. Współcześnie nostalgiczne klimaty wypierane są przez żelbeton składający się na uzdrowiskowy indrustial. Miasteczko dosyć szybko wyrywa się z okresu postsowieckiej smutny i po nowemu rozkwita.
Wylądowałem w jednym z betonowych molochów, gdzie tuż po zakwaterowaniu przyjęła mnie pewna pani doktor. Chory nie byłem, nic mi nie dolegało, i w ogóle było to moje pierwsze i, jak dotąd jedyne, doświadczenie z tzw. pobytem sanatoryjnym. Wszystko to szczerze wyznałem przy wstępnym badaniu, które przerodziło się w zażywną pogawędkę. Dopiero po chwili spostrzegłem coś, czego nie zauważyłem po przekroczeniu drzwi gabinetu. Może nie o dostrzeżenie tu idzie a wywęszenie. W pomieszczeniu panował osobliwy zapaszek: ni to lekarstwa, ni zioła lecznicze, ani środki dezynfekcyjne na bazie alkoholu, czy też zalatująca naftą, wpływająca na komórki hormonalne produkujące enzymy żołądka i jelit, cudowna ciecz, po którą do Truskawca walą pacjenci z całego Wschodu. Prócz licznych Polaków spotkamy tam ludzi z najdalszych zakątków Rosji, choćby ze słynącego z wiecznej zmarzliny Jakucka!
Wróćmy jednak do naszej pani doktor, wystrojonej w stylową czapę á la starszy kucharz jadłodajni "Stylowa". Z niejaką ulgą przyjęła wiadomość, że ma do czynienia z pacjentem niewymagającym medycznej troski i być może dlatego jej pierwsze, w całkiem składnej polszczyźnie, pytanie, brzmiało: - Pijesz?! Skonfundowany, no bo jak tu przed lekarzem kłamać, zacząłem kręcić - czasami... niekiedy... jak jest okazja... Reakcja była obezwładniająca. - Ukraińscy uczeni w porozumieniu z naukowcami szwedzkimi ustalili, że zdrowy mężczyzna powinien codziennie spożywać 100 g czystego spirytusu! Nie muszę dodawać, że od razu poczułem się jakby niezdrowo i zacząłem coś-tam - coś-tam przemyśliwać, choćby nad rejteradą z sanatorium. Szybko jednak strach odleciał ponieważ uświadomiłem, że oto spotkałem empatyczną osobę o bogatym doświadczeniu życiowym.
Oszczędzę szczegółowego opisu, jak wypełniałem nadmiar czasu bez zaleconych zabiegów, co odbywało się w kolejnych restauracjach, gdzie serwuje się tradycyjne potrawy oraz niedrogie trunki o wybitnych walorach smakowych, przy tańcach w rytm najnowszych hitów Kasi Bużyńskiej, Taisy Povalij, Sofii Rotaru czy Garika Kriczevskiego oraz śpiewającej b. pani minister kultury Ukrainy - Oksany Biłozir. Było naprawdę wesoło.
Każdy bal ma swój finał. Przed "wypisem" należało znowu udać się na wizytę do lekarza prowadzącego. Zjawiłem się, a jakże, z prezentem. Nie była to bombonierka ani kwiaty, przytaskałem 0,7 l pięciogwiazdkowe brandy Shabo. Rumiane oblicze pani doktor pokraśniało jeszcze bardziej i usłyszałem diagnozę. - No, wiżu, czto wy uże ekspert, to samyj charoszyj kaniak! No u mienia toże jest... Na biurku bezdźwięcznie pojawiły się dwie literatki wypełnione złocistym płynem.
- Za zdorov'ya!
Dopiero w Truskawcu pojąłem sens nazywania przez niektórych koneserów napojów wyskokowych... naftą albo pieszczotliwie naftusią.