Wczoraj z wieczora symbolicznie odnowiłem akt szczepienia, jakiemu poddałem się drzewiej w pachnącej nowością Szkole-pomniku Tysiąclecia Państwa Polskiego im. Juliusza Słowackiego w Łosiowie. Było to szczepienie niezwykłe, mimo iż nie nazywane narodowym.
Ot, cała klasa pod czujnym nadzorem Pani Urszuli G. (wtedy nie mówiło się "wychowawczyni") udała się do kantorka siostry (nikt wtedy nie słyszał o zawodzie pielęgniarki) by łyknąć kieliszeczek czegoś, co miało zapobiec strasznej chorobie o miłej dla ucha nazwie "polio", inaczej Heinego-Medina, której to nazwy nie potrafiliśmy wymówić ani tym bardziej zapamiętać. Wspominam oczekiwanie na swoją kolej, kiedy stałem oparty o zieloną lamperię, która wydawała się kończyć gdzieś pod sufitem. Wspominam też filcowe bambosze którymi z lubością polerowaliśmy gumoleum w klasie szkolnej, a podczas przerw, ułożone w zarąbiaste romby lastryko, za przyczyną pasty nabłyszczającej robiące za ślizgawkę, co pozwalało na podcinanie kolan słabszych kolegów i za co potem obrywało się od woźnej szmatą, czy czym tam popadnie lub, jeśli podcięty okazywał się skarżypytą, przez połowę lekcji stało się za karę w kącie klasy (w przypadku recydywy na kolanach). - Co jeszcze pamiętam? Ten mini kieliszeczek z grubego szkła przypominający musztardówkę z paroma bezsmakowymi kroplami.
Kończymy z tanim sentymentalizm i wracamy do teraźniejszości, czyli wspomnianego w pierwszym akapicie "odnowienia aktu szczepienia". - Na czym akt ów polegał, z czego wynikał i po co w ogóle nastąpił? Tu ma zastosowanie zagraniczne powiedzenie: Bez vodki nie razbieriosz. Akt należało odnowić, by do reszty nie ocipieć, kiedy rządzący, bez opamiętania i do zamęczenia wręcz, przez wszystkie przypadki odmieniają przymiotnik "narodowy". Ażeby szczepionka zadziałała nie mógł to być mini kieliszeczek (po drodze przecież moja osoba przerosła zieloną lamperię), wydobyłem z barku legendarną, przechowywaną niczym relikwię, musztardówkę i zapełniłem ją płynem nabytym w godzinach dla seniorów. W obawie, że jedna dawka może nie poskutkować, wlewkę powtórzyłem i już po chwili odczułem skutki poszczepienne: wiotczejąca świadomość niezauważenie przerodziła się w nocny spoczynek. Reakcja organizmu musiała być mocna, skoro zalegająca obok R., parokrotnie apelowała o wyłączenie wewnętrznego warkotu przypominającego pracę silnika okrętowego, produktu Fabryki H. Cegielskiego w Poznaniu.
Już o świcie uzmysłowiłem, że warto było odnowić akt szczepienia, niechby dla przywołania pamięci o filcowych bamboszach pełniących podówczas rolę rolek czy magicznych skyshoes. Jeśli wieczorem odpalę telewizor i jakaś narodowa morda (zd)radziecka zacznie pier*olić o kolejnej akcji narodowej, znowuż się zaszczepię. I szczepić się będę bez końca i umiaru, choćbym musiał iść na żebry do Providenta!