Puk, puk… jest tam kto? Zaczynam głupkowato, bo głupio się czuję. Dawno tutaj mnie nie było, mimo żem tutejszy, który na długo stąd wybył. Właśnie wróciłem. I to już koniec powitania.
Zostawiłem kraj rozedrgany, rozgdakany i zaambarasowany, analizujący zawartość spleśniałych papierzysk wymodzonych przez ubeków. Na skrzydłach ogromnego IŁ-a – 96-300 wyfrunąłem w daleki świat, w przyszłość, by wcześniej niż moi ziomkowie wiedzieć, co się jutro wydarzy. W dzisiejszych czasach, przy odrobinie fantazji, jest to jak najbardziej realne. Żeby nie było, że moja eskapada była po próżnicy, samozwańczo wcieliłem się w ambasadora, udając się w rejony dyplomatycznie zapuszczone. Znowuż wylądowałem w Rosji, w kraju, który naszym politykom spędza sen z powiek, a w wymiarze gastrycznym – wywołuje zgagę.
Powiedzieć: wylądowałem w Rosji to za mało, znalazłem się bowiem w miejscu, które Rosjanie nazywają… końcem geografii. To Kamczatka! Sens owego końca zrozumiałem już na miejscu, na południowym krajuszku półwyspu, w rejonie wulkanu Mutnowskiego.
Odbyłem kolejną wyprawę na Wschód, tym razem na Wschód ekstremalnie wschodni. Pomyślcie: 11 godzin wcześniej od was budziłem się a kończyłem dzień, który dopiero był przed wami, kto więc jest/był do przodu? Ale szczęście nieuchronnie się kończy, znowu musiałem się cofnąć! Mam na myśli zegarek, ma się rozumieć.
Obmyślam właśnie, jak mam sprzedać doznane wrażenia. Może napiszę reportaż? Jak wyeksponować tysiąc fotek pokazujących urodę tej fascynującej ziemi? Zastanawiam się jednak nad sensem owego projektu. Przecież w naszej pszeniczno-buraczanej krainie obowiązuje kurs zachodni. W temacie wschodnim panuje dość powszechna indolencja (wg Wł. Kopalińskiego: niedołęstwo, nieudolność, niezaradność, nieporadność, ślamazarność, bierność). coś jeszcze: w wariancie macierewiczowskim sporo ryzykuję, mogę przecież wyjść na promoskiewskiego agenta. Ale nie dam się zwariować, zwłaszcza za przyczyną ludzi zalatujących polityczną naftaliną, umorusanych w kurzu starych kwitów, uzbrojonych w haki lewe i prawe, znających „fakty” i mających „wiarygodne” dowody sprzed kilkudziesięciu lat, a więc z przeszłości, kiedy na naszych szosach szalały gruzowiki marki ZiŁ.
Komu, jak komu, ale brzeżanom nie muszę objaśniać o co chodzi. Wiadomo kto w naszym mieście rezydował, czując się jak u siebie, doglądał swojej strefy wpływów. Przez całe dziesięciolecie mieszkałem przy ulicy Wyszyńskiego (d. Świerczewskiego), u wylotu bazy TransBud-u z piekielnymi ZiŁ-ami, potwory owe budziły moje nieletnie dzieci, dzień w dzień, o szóstej rano! A wtedy nie było wolnych sobót, częstokroć baza ryczała także w niedzielę. Wszystko na chwałę socjalistycznej ojczyzny dla której rabotało się na okrągło. A że dodatkowo nad głowami jazgotał militarny złom, dopowiadać już nie trzeba.
Mimowolnie rodzi się pytanie: po co zatem pcham się do (k)raju, który nam to wszystko zafundował? Odpowiem enigmatycznie. Wszystko dzieje się wskutek nie do końca uświadomionego imperatywu… Ale to kokieteria, sprawa jest prostsza niż się wydaje. Tamtejsi ludzie (pomijam tak zwaną klasę polityczną) na słowo Polak promienieją! Dosłownie i w przenośni. Na każdym kroku można liczyć na zrozumienie i życzliwość. Wszystko dla braci Słowian! Wystarczy do gospodarzy się uśmiechać i zbytnio nie zadzierać dzioba.
Gdzie – pytam – człowiek może się lepiej dowartościować? W ojczyźnie, gdzie wszyscy boczą się na siebie, zewsząd wietrzą podstęp, zaszczuwają się nawzajem, widzą „wilcze oczy” w oczach cudzych, w kraju, w którym szarogęsi się (przepraszam gęsi) polityczna kurduplencja, gdzie dziękuje się Bogu za zabranie do siebie (do piekła?) zmarłego tragicznie zasłużonego dla wolności wspołbratymca? Trzeba stąd zwiewać i wielu młodych tak właśnie uczyniło. Osobiście obrałem, na parę tygodni tylko, wektor programowo niesłuszny i bynajmniej nie żałuję.
Kończąc privet zdradzę, że marzę już by na zluzowane po niesłusznych bohaterach cokoły wgramolili się wreszcie ci właściwi, jedynie słuszni, prawi i sprawiedliwi i żeby już tam zostali na zawsze, zaklęci w spiżu i mosiądzu. Wizję „monumentu” przedstawia fotografia ilustrująca dzisiejszy wpis, z autorem, który zamiast siedzieć, gotów jest poklęczeć. W pomnikowej intencji. Oczywiście.
Leszek Tomczuk