Surfowanie po witrynach brzeskich szkół to zajęcie wielce pouczające. Wiedziony głodem wiedzy odpaliłem stronę internetową I Liceum Ogólnokształcącego im. Bolesława Chrobrego.
Nim dojdę do clou dzisiejszego wypracowania, odkurzę anegdotę z wczesnej młodości. Było to w rzeczywistości hardcorowe przeżycie, swoista trauma, która największego twardziela zniechęca do kombatanctwa. Krótko mówiąc: mnie i moich rówieśników zbałamucił pewien partyzant, który regularnie, z okazji 1 września przybywał do szkoły, jako gość honorowy uroczystych apeli. Na umówiony znak dyrektorki gawiedź uczniowska zaczynała piszczeć i witała kombatanta gromkimi brawami. Skromnie umundurowany, w przydługawym szynelu, stał obok pocztu sztandarowego i dobrotliwie kiwał głową. Apele kończyły się obiadem w przyszkolnej stołówce, gdzie partyzant wcinał górę kartofli i parę schabowych z kapustą. Najadając się do syta, już przy rabarbarowym kompocie ze szczyptą cynamonu, raczył dzieciarnię opowieściami o froncie i życiu w lesie. Rytuał powtarzał się co roku i nikt nie wyobrażał innego 1 września.
Mijały lata a partyzant kurczył się i brzydł, jak ten kotek z opowiadania Sławomira Mrożka pt. "Mały przyjaciel": puchła mu twarz i dostawał wypukłych piegów. Na mundurze przybywało orderów i wydłużała broda, co w sumie nie było złe, stawał się jeszcze bardziej tajemniczy. Niby szła fama, że ostro popija i stąd oznaki zaniedbania, ale nie wypadało się dziwić, wszak człowiek był po ciężkich przeżyciach. Rozumieliśmy to bardzo dobrze, mimo że wydarzenia miały miejsce na długo przed filmem "Łowca jeleni", pokazującym degenerację społeczeństwa i absurd wojny.
Pewnego 1 września partyzanta zabrakło, ulotnił się jak kamfora. Po szkole rozeszła się wieść, że to przebieraniec. Urodzony w 1949 roku, a więc w wojnie w żaden sposób nie mógł uczestniczyć. Na pchlim targu wyfasował mundur i poprzypinał "zdobyczne" medale. Ktoś bystrzejszy zauważył, że pomiędzy Order Virtuti Militari a sowiecką blaszkę "Za Zdobycie Berlina", wpiął Krzyż Żelazny ze... swastyką. Cóż, obsuw, dekonspiracja i totalne rozbrojenie. Odszedł w siną dal i dziś nie zaręczę, czy po drodze nie zahaczył o I LO w Brzegu z zamiarem łowienia jeleni, gdzie za komuny działała znakomita stołówka.
Tyle wstępu.
W ostatnim dniu lutego w mury nobliwego liceum, któremu patronuje król Bolesław Chrobry, wkroczył sam... Zygmunt Stary. Historyczny cud? Nie! Taka maskarada, przebieranki i w ogóle jaja. Zygmunt Stary w rozdeptanych trepach prowincjonalnego dziennikarza. Człowiek, który jest niby monarchą, a w rzeczywistości sługą jednego pana. W jakim celu ów nienachalnie wyedukowany człowiek przybył do głodnych wiedzy licealistów? Przybliżyć "zawód dziennikarza od kuchni", wygłosić wykład o "gatunkach dziennikarskich, budowie gazety, pracy w terenie", przytoczyć "ciekawe anegdoty oraz historie". Ufff...
Mnie - zasłużonego tropiciela sadyzmu słownego, sposobiącego się do habilitacji z zygmuntologii - interesują szczegółowe szczegóły, które pozwolę przedstawić w formie pytań i odpowiedzi.
Czy młodzież usłyszała, że przyzwoite wykształcenie jest bez sensu? Dziennikarzem można zostać bez intelektualnego wysiłku, wystarczy mieć tupet.
Czy pseudonim "Bolesław Chrobry" nadaje się do podpisywania tekstów w których opluwa się ludzi? Jak najbardziej, Zygmunt Stary daje czadu co tydzień.
Czy można przekształcić zrujnowaną gazetę w całkowicie "nowy" podmiot gospodarczy i od razu podpisać intratne umowy z samorządami? Owszem, należy po cichu założyć kolejną firmę i dokonać "niezauważalnej" manipulacji tytułem.
Czy pismo nafaszerowane błędami stylistyczno-językowymi, o ortograficznych nie zapominając, nie kala polszczyzny? Błędy robią inni, my jesteśmy... obłędni.
Młodzi humaniści z Ia - pogońcie partyzanta!
Zadane pytania rodzą kolejne, ale nie mogę się wystrzelać. Tymczasem - nara i dozo.
Zgłodniałem. Zasłużyłem na schabowego z kapustą?