Marcin Barcicki to zdolny felietonista średnio-starszego pokolenia. Zdolny do wszystkiego: może nawet komuś wybić zęby. Dlatego już do puenty nie wymienię personaliów tego autora, niech będzie... (z)dolny.
(Z)dolny wypocił wypracowanie, w którym moją nieskromną osobę obsadził w roli podmiotu niby-lirycznego. Nawciskał w usta słów, jakich nigdy nie wypowiedziałem. Może to skutek ułomności, która polega na czytaniu bez zrozumienia? Od razu niosę pociechę: (z)dolny w kompleksy wpadać nie musi, nie jest osamotniony, niech rozejrzy się po towarzyszach a nabierze przekonania, że dukanie z pojmowaniem sensu to sztuka ginąca. Ale coś mu wyszło. Z gracją lektora Wieczorowego Uniwersytetu Marksizmu-Leninizmu przenicował mnie na szwarccharakter zatopiony w smoleńskiej mgle. Jak (z)dolnemu te jaja wyszły - przekonamy się klikając TU.
Nie mam pojęcia od kogo zgapił literacką formę, ale język ezopowy wyszedł mu nieźle. To poruszające, naprawdę, lecz nie można wykluczyć, że przy modzeniu tekstu majstrował zespół pod dowództwem Zygmunta Starego-dziada w składzie: lektor WUM-L, prowincjonalny poeta i przewodniczący rozwiązanej struktury SLD. W wypełnionym niedomówieniami dziele ani razu nie padają moje personalia, taka łaskawość. Radość jednak wynoszę z czegoś innego, z tego mianowicie, że (z)dolny nie pojechał po bandzie i nie nazwał mnie Leszkiem T. Bol'shoye spasibo...
Czas na prehistorię. Kiedy byłem młodym człowiekiem, a na Ziemi królowały dinozaury, specjalizowałem się w retoryce ezopowej. Pisałem ostrożnie by nikogo wprost nie sponiewierać. Podszyty niepewnością odstawiałem pieprzenie o Szopenie, co w uszach czytelnika brzmiało może melodyjnie, ale nadwyrężało zawiasy odpowiadające za ziewanie. Na starość słuch muzyczny stępiał i takich kompozycji literackich zaniechałem. Po przyswojeniu rzeczonego wypracowania dochodzę do wniosku, że (z)dolny znajduje się dokładnie w takim okresie. Pod względem twórczym ugrzązł w środkowym triasie. Cóż, felietonowym tyranozaurem jeszcze nie jest, to dopiero ptasiomiedniczny dino wielkości kota.
Pukam się w łysą głowę i zastanawiam: po co zajmuję się kimś, kto jeszcze niedawno rozmieniał talent w komentarzach na lokalnych forach. Aż nagle wybił się na felietonistę, co stało się z mojego popchnięcia! Pochwaliłem człowieka za niezłe riposty i doczekałem wdzięczności. Ptasiomiedniczny kąsa "karmiącą dłoń" wrednie popiskując. Popełniłem błąd, za krótko byłem belfrem i zapomniałem, że nawet klasowy osioł może mieć swój dobry dzień. Z chwaleniem trzeba ostrożnie, pyszałkom można zaszkodzić. Minęły lata a (z)dolnego od klawiatury nie odpędzisz. Jedzie bez trzymanki.
Ostatnio wiele się dzieje. Cyrk (z)dolnemu spłonął, a on ma się znakomicie. Dziewczynę, która zdjęła maskę partyjnym bonzom nawyzywał od "Mamy Madzi" - no, boki zrywać - i nazwał Justyną U. Jak to można skwitować? Jest jedno romantyczne określenie: CHAMSTWO. W polskiej kulturze prawnej Januszem G. (spokojnie: taki przykład i nie jest to starszy pan, typ ciepłego wujaszka z Sycylii o którym kiedyś pisał A. Boberski), albo przykładowo Bartłomiejem T. staje się człowiek wtedy, gdy organy ścigania postawią kryminalne zarzuty. Powszechnie wiadomo, że Justyna Urbańska niczego strasznego nie zrobiła. Jedynie ośmieszyła brzeski aktyw, a to penalizacji nie podlega.
Na zakończenie objaśnienia w punktach (a nuż coś w rozumie zakotwiczy) oraz zapowiedziana puenta. 1. Wiatraczek i Trzy Kotwice to wykluczające się kosmosy. 2. Praca w kryminale jest równie pożyteczna, jak hodowla świń. 3. Pułkownik to nie pałkownik.
Puenta. Kolejny felietonista dosłużył rangi pałkownika.