Zewsząd
odchodzi narzekanie na uwiąd czytelnictwa. Zwłaszcza w środowisku
wszelakiej maści wydawców słowa drukowanego na tradycyjnym, czyli
szeleszczącym papierze.
Psioczą
nauczyciele, że nauczają osłów pozbawionych tego kulturalnego
nawyku. Zupełnie nie pojmuję, dlaczego akurat ciało pedagogiczne
sekuje dzieci i młodzież za złe nawyki (lub ich brak). Czy kolejne
pokolenia są głupsze od tych schodzących? Czy świat z
nieziemskimi technologiami nie zasuwa aby do przodu? Żarty.
Niektórzy utknęli w epoce Johannesa Gutenberga i nie dociera do
nich, że zecer to profesja tak samo ginąca, jak płatnerz,
repasatorka rajstop, metrampaż czy też klikon, częściej nazywany
krzykaczem miejskim. No cóż, niektórzy wciąż wywyższają
gruźliczankę z ulicznego saturatora ponad fantę, do której
bąbelki w sterylnych warunkach wtłacza komputer.
Tradycyjne
książki wykańczają audiobooki i e-booki. Pierwsze się odsłuchuje
i to rzeczywiście nieczytelnictwo oraz przyczynek do rozpaczy o
umieraniu czytelniczego skupienia. Drugie zaś po staremu trzeba
czytać, założywszy uprzednio okulary do bliży.
W
moim iPhone nawet kartki obracają się wirtualnie i jeśli mam
kaprys mogę mieć książkę w sepii. Mało tego: elektroniczny
papier "realistycznie hałasuje", czyli przy wertowaniu
szeleści. Oczywiście mankamentem jest to, że tracimy wrażenia
dotykowe, ale niedoskonałość owa jest jeszcze do zniesienia.
Najgorsze, że elektroniczna gazeta/książka nie pachnie. Tak,
właśnie zapach zdaje się mieć fundamentalne znaczenie bowiem
zasadza się w człowieczym atawizmie.
Długo nad tym się
zastanawiałem i w końcu - eureka! Słowo pisane najlepiej do głowy
wchodzi w... wychodku. Nikt nie powie, że tam, zwłaszcza w
drewnianej wygódce, brakuje aury sprzyjającej czytelnictwu. Coś,
czego człowiek nigdy by nie przeczytał - do przełknięcia jest
właśnie w kibelku. Nawet lektura banderoli papieru toaletowego,
info (po czesku!) o środkach bezpieczeństwa przy stosowaniu
Domestosa Green Power, że o tekstach wybitnych publicystów
patriotycznych tylko wspomnę. Porwane w kawałki, a w poszanowaniu
autora równiutko pokrojone, i najlepiej z jego zdjęciem.
Może
drukować gazety na papierze toaletowym? - kombinuję. Wiem, na ten
pomysł wpadł już Jerzy Urban, który swego czasu sfinansował
produkcję tego dobra z własnym, na miły początek, wizerunkiem i
zachętą "ulżyj sobie".
Narzekamy
na brzeskie cajtungi. Niesłusznie. A wskażcie mi lepszą rozpałkę
do kominka. Lidl, Biedronka i Kaufland zarzucają miasto reklamami
niepalnymi, podobnymi do legendarnego Kraju Rad, drukowanego ongiś w
Moskwie na pancernym (gniotsa nie łamiotsa) papierze. Śliskim i
absolutnie niewychodkowym, którym można było się poranić!
Najmłodsi
nie doświadczyli niedoboru papieru toaletowego i żyją w czasach,
kiedy wybór asortymentu jest ogromny, toteż mogą mnie nie
zrozumieć. Nie zamartwiam się, wszak oni już nie czytają i do
tego tekstu pewnie nie zajrzą. Ich iPady i inne elektroniczne
gadżety służą do gier i jakiegoś fejsbuka. Jeszcze trochę a
dzieci będą się rodzić z gniazdami USB umożliwiającymi
podłączenie urządzeń peryferyjnych do transmisji danych wprost do
mózgu.
Kończę,
bo z tymi gniazdami pojechałem po bandzie, że aż coś mnie
przydusiło i muszę już do wygódki. Tam czeka pachnąca drukarnią
municypalna gazetka, a w niej świeżutki tekścior umiłowanego
felietonisty. To nic, że znowu nie kupiłem mięciutkiego (jak
aksamit) papieru w rolce. Muszę tylko zachować ostrożność, by
nie pokaleczyć się błędami ortograficznymi, którymi felieton
został naszpikowany.
leszek.tomczuk@gmail.com