Widok ?Pomarańczowych" pokonanych przez ?Czerwonych" na XIX Mistrzostwach Świata South Africa 2010 był dołujący. Stali na murawie johannesburskiego stadionu z nosami na kwintę, zasmuceni, jak (c)Holender. O ich przygnębieniu w 116 minucie przesądził Andres Iniesta.
Zupełnie inaczej jest w polityce. Tam przegrany stroi się w piórka wygranego. Ot, Grzegorz Napieralski, uciuławszy w I turze kilkanaście procent poparcia, pyszni się jakby wygrał całą batalię. Z ?sukcesem" obnosi się po różnych telewizjach, nie pomijając śniadaniowych, i pokazuje swoją potęgę, moc gościa, który rozdawał porannej zmianie kiełbasę wyborczą pod postacią jabłek. Ludziom jeszcze nie do końca wybudzonym, leciutko zszokowanym tym, że krawaciarze o tej porze już na nogach. Wmieszawszy się w roboczy lud, nawiązują do tradycji ?wizyt gospodarskich" pierwszych sekretarzy. Cóż, p. Grzegorz podstawę do czucia się gwiazdą ma, zwłaszcza, że był gwiazdą poranną, taką lewicową jutrznią. Wszak poza nim żaden z kandydatów nie robił kampanii o świtaniu.
Nieco inaczej zachowują się inni przegrani-wygrani. Mówię o otoczeniu pana prezesa i nim samym. Zdobyli ?srebrny medal", ale absolutnie wygrali. I wcale nie musieli uciekać się do przepowiedni ośmiornicy Paul. Wszystko wiedzieli przed walką. Tak, odnieśli mega sukces, który wyraża się w czwartej z kolei porażce wyborczej. Dlaczego zaklinają się, że znowuż zwyciężyli? Muszą. Inaczej rozlezą się im tabory. I oby w stanie mimikry doczekać do kolejnej kampanii, którą już na pewno się wygra.
?Nie będę współpracował z nikim, kto był nie w porządku wobec mojego brata i innych poległych. Bo zachowania wobec nich były haniebne, one politycznie i moralnie wykluczają współpracę. Absolutnie wykluczam mój udział we współpracy do czasu jakiejś daleko posuniętej ekspiacji z ich strony" - p. prezes zdradził swoją strategię red. M. Szułdrzyńskiemu, w pierwszym wywiadzie udzielonym po przerżniętych wyborach. Wyborach, które de facto... wygrał.
A więc jesteśmy wśród swoich, w nadwiślańskiej chałupie z płaczącymi wierzbami w tle, w ojczyźnie pszeniczno-buraczanej, gdzie nabzdyczenie uchodzi za zwyczajną zwyczajność. Jeśli go wybrali - niech nas przeprasza! Ja się nie odzywam. A Polska? A co mnie obchodzi ich Polska. Ja chcę Polski mojej wraz z nienaruszalnym, świętym krzyżem upamiętniającym Poległych Męczeńską Śmiercią! Buuu...
Ale zostawmy najwyższe diapazony naburmuszenia i zatrzymajmy się na naszym podwórku. Ostatnio miałem przyjemność rozmawiania z kilkoma politykami lokalnymi, reprezentującymi przeciwne opcje polityczne. Od razu przyznaję, że spotkania nasze były całkiem sympatyczne i zdecydowanie budujące. Jeszcze nie wiem z czego to wynika, ale ludzie owi byli zupełnie ludzcy, normalni i przystępni. Prowadziliśmy sensowne rozmowy o kraju, powiecie i mieście. Panowało między nami energetyczne porozumienie. Nikt nikomu nie musiał niczego udowadniać ani za bardzo do czegoś przekonywać. Okazało się też, że nikogo za nic nie musiałem przepraszać! Dziwna, bardzo dziwna debata bez bata.
Było coś jeszcze. Nikt nie doszedł do wniosku, że prezydent-elekt to niedobry człowiek. Cóż, nie dziwię się. Żaden z moich interlokutorów nie osiągnął geniuszu Beaty Kempy, mistrzyni w demaskowaniu ludzkich wnętrz, która ostatnio zawyrokowała: - Nie lubię dzielić ludzi, ale moim zdaniem, marszałek Komorowski nie jest dobrym człowiekiem - mówię to, tak zwyczajnie, po ludzku. Myślę sobie: biedna ta sycowianka, ugrzęzła na dłużej w Toruniu i musi mordować się w kraju, gdzie większość zrobiła sobie na złość i na prezydenta wybrała złego człowieka. Brrr...
Może: skowronka, wilgi, zimorodka, dudka, sójki, czyżyka, dzwońca, wróbla, pleszki, śpiewaka, remiza, jera, kowalika, pokląskwy, grubodzioba, kraski... o kurczę!... wszystkie mi pasują! Nie zniósłbym jedynie mózgu kaczego. Sorry. Wszystkie kaczki na wszelki przypadek przepraszam. Oto ku kaczorom skierowana ekspiacja.