Minionej jesieni pomieszkiwałem w Taszkiencie, nieopodal Xalquaro Aeroporti Toshkent. Pokój na ostatnim piętrze Gostinicy ?Ał-Chosiłot" gwarantował całkiem niezły widok na lotnisko, a ściślej na pas, gdzie siadają samoloty.
Szybko szło się zorientować, że tuż po świcie, kiedy od razu zaczyna nieludzko prażyć słońce, ląduje jumbo jet wypełniony Hiszpanami i Francuzami zaciekawionymi Orientem. Dosłownie za moment przylatuje z Moskwy satynowy boeing upstrzony trójkolorowymi barwami Aerofłotu z zawartością o wiele bardziej międzynarodową, przywożący również Polaków, z którymi niebawem miałem ruszać na Jedwabny Szlak. Potem była godzina spokoju przerwanego rykiem Tu-154 - maszyny podobnej do tej, którą ostatnio w Polsce odmieniamy we wszystkich przypadkach. W czymś takim do Taszkientu przybywali Azerowie, Gruzini, Turkmeni, Kazachowie i trudno powiedzieć, kto jeszcze.
Zawsze chciałem doświadczyć czym latają najpierwsi Polacy i dlatego któregoś dnia wstąpiłem na pokład rzeczonego wehikułu i wzorem polskich przywódców uczyniłem to bez większych oporów. Nie myślałem wówczas o zostaniu męczennikiem, chciałem jedynie jak najszybciej dotrzeć do zanikającego Morza Aralskiego, do jego nędznych resztek ostałych na drugim krańcu Uzbekistanu.
Już na pokładzie dowiedziałem się, że tenże tupolew do niedawna robił za ?Force One" prezydenta Isloma Karimova, który parę lat temu podmienił to coś na coś nowocześniejszego. W tym momencie mocno pożałowałem naszych rządzących, od lat niemogących rozstrzygnąć przetargów na samoloty dla VIP-ów. Z perspektywy tragedii narodowej już wiem, że nie podniosłem odpowiednio donośnego larum. Pisząc na tutejszej witrynie o rozklekotanych tupolewach nie uwzględniłem bowiem faktu, że decydenci nie śledzą portali miejskich.
Ale to żadne usprawiedliwienie i teraz pomału zaczynam pojmować, że autor takich oto słów: ?Na kolana łajdaki, sypać popiół na głowę" - uczepiony żałobnej sukni Kaliope poeta polski Marcin Wolski - w jakimś stopniu inspirował się moją nikczemną osobą. A potem już było tylko dobitniej: ?gardzę wami", ?kłamcy", ?oszuści", ?złodzieje" - kabaretowemu poecie wtórowali: poeta z Milanówka i pewien profesor z Bremy; a pod pałacem przypadkowy przedstawiciel ludu, łkając przejmująco - niczym aktor teatru elżbietańskiego - emocjami pojechał po bandzie: ?to oni mają krew na rękach", ?to oni zaszczuli prezydenta".
A więc niewinny nie jestem, mogłem przecież być tak wybitny, jak Piotr Semka albo Łukasz Warzecha, i pełnić misję na stronach o wiele bardziej opiniotwórczych, typu Rzeczpospolita lub Fakt. Jako ten niezdolny pałętam się złomem lotniczym po Wschodzie i upajam azjatyckimi klimatami, okazuje się - zupełnie bez sensu i na dokładkę nie ostrzegam o zagrożeniach stamtąd płynących. Tyle samokrytyki.
W tytule parafrazuję Dorotę Masłowską, która ?Wojną polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną" zadziwiła czytelników. Nawiązując do tej książki w żadnym razie nie zamierzam relacji z Rosją sprowadzać do poziomu dresiarzy i niejakiego Silnego, który robi za efektowny amalgamat polskich fobii i pragnień. Młoda pisarka zaplątała się tutaj przypadkowo i przy okazji trochę mnie podkręciła. Różnimy się przecież fundamentalnie i stoimy na antypodach: Masłowska opowiedziała o wojnie, a ja rozprawiam o miłości.
Jako "oblatany" w przestworzach rosyjsko-azjatyckich od przestarzałej maszyny nie oczekiwałem komfortu, było ciasno i hałaśliwie, ale sam lot okazał się całkiem spokojny i wywołał głębszą refleksję. Pojąłem, że Polska to ledwie plamka na globusie. Ażeby w geograficznej przestrzeni nas zlokalizować można skorzystać z Google Maps, a tam, jak nie spojrzeć - abszirnaja Rasija i daleko, daleko nic... O tym warto wiedzieć i na długo zapamiętać. Ale skąd mieć taką wiedzę, kiedy od dziecka wtłacza się nam do głów, że Polakom wyrastają pawie pióra, a wschodni sąsiedzi to małą literą pisane ruskie.
Przed pierwszą wyprawą do Rosji byłem pełen obaw, ale zwyciężyła ciekawość. Teraz nie żałuję i rozgłaszam: jest niestraszno. Wśród przyjaciół Moskali jestem spokojny i czuję się bezpiecznie, nawet w prapaszczoj Maskwie. Co prawda kiedyś na Kijewskom Wakzale odpyskowała mi barmanka, ale to błahe zdarzenie wpisuję w standard lichego bufetu (i kto wie, czy nie zasłużyłem). Tym bardziej, że pracownicę zaraz ofuknęła szefowa i z ukłonami przeprosiła za jej niegrzeczność.
Żałośni jesteśmy z tym nagłym odkryciem, że Rosjanie są empatyczni, co nam szczególnie objawiło się w żałobnym maratonie. Z niedowierzaniem przyjmowaliśmy fakt, że przed polską ambasadą moskwianie składają wiązanki i palą znicze. Zapanował odkrywczy wstyd. No bo jak to skatalogować? Polskie poczucie wyższości takie zadziwienie nakazuje. Jeszcze parę traum a uwierzymy, że ruskie potrafią kochać, czują poezję, wsłuchują się w śpiew słowików, z wiosną wyglądają przylotu żurawi i w ogóle są romantyczni... Ech, zwyczajnie opadają ręce... A kto zabrał nas w kosmos? - pytam. Wiem, prawię śmieszności, przecież beneficjentem był gen. Mirosław Hermaszewski, natenczas towarzysz broni, a nie prawdziwie prawdziwy patriota ulepiony wedle lansowanego obecnie wzorca.
Mnożymy dowcipy o tępych Ruskach i jednocześnie boczymy się na polish jokes - oto nasze mocno przekombinowane poczucie humoru. Jeszcze trochę a na salonach politycznych zacznie się rozgrywanie rosyjskiej karty, choć pospieszalska TVP1 rozgrywkę taką uskutecznia na całego w najlepszym czasie antenowym. Podpierający się dziennikarskimi mądralami zakompleksieni politycy niewiele znaczą bez ?ostrej" amunicji, potrzebni są więc im Żydzi, Ukraińcy, Rosjanie, Niemcy, Arabowie i choćby Gabon, czyli wszystko co nie mieści się pod baldachimem słabej wiary w innego człowieka.
Już brakuje placów i ulic, nie nadążymy z projektowaniem rond i stadionów, którym awansem próbuje się nadawać imiona Wielkich Zmarłych. Spacerując po cmentarnych alejach, niezależnie od zadumy o przemijaniu, nie mogę uwolnić się od myśli, że w tym szczególnym miejscu prócz przelanych łez, ogromu cierpień, a więc prócz tego mega żalu jest coś jeszcze. Leży tam również zło i ludzka niedoskonałość, czyli elementy składowe pokręconej historii. O cmentarzach i ludziach na nich spoczywających nie umiem myśleć wyłącznie płasko: że skoro martwi winniśmy zapomnieć o podłościach, jakich dopuścili się za życia. A jeśli nawet popadam w obłęd, to dlaczego my - jeszcze żywi - bywamy tacy okrutni i mordujemy się zatrutymi słowami? Prawda jest prozaiczna - stanowimy kontynuację ś.p. Nieboszczyków.
Od dawna powtarzam to samo pytanie. Dlaczego zasuwamy do przodu z głową odwróconą do tyłu? Nie pomniejszając waloru "polityki historycznej", po co - pytam - pielęgnujemy stare podziały? Chciejmy zrozumieć, że dzisiejsza Rosja to już inny kraj, przyszło nowe pokolenie ludzi mądrych i ambitnych, których plamka na globusie obchodzi, owszem, ale niekoniecznie zajmuje całą wyobraźnię. Ale cieszmy się, że ową plamkę w ogóle dostrzegają. Przecież politycznie zadekretowani przyjaciele zza Atlantyku o naszym istnieniu wiedzą niewiele albo zgoła nic. Dla średnio wyrobionego Amerykanina Polacy to jakieś dziwowisko przyrodnicze, Poland mylą z Holland, Litwę z Łotwą, a Słowację ze Słowenią. Młodzi Rosjanie są świetnie wyedukowani politycznie, patrzą dalej i wyżej, nie tylko na nasz wspaniały Zachód. Podbijają cały świat z kosmosem włącznie. Za to my upajamy się aromatem naftaliny i wciąż lądujemy w przeszłości. Twardo i spektakularnie.
Łosiów - Brzeg: 28 kwietnia - 5 maja 2010 r.