"Piastelsi" – tak nazywała się pierwsza brzeska supergrupa muzyczna, której czas świetności przypadał na lata 60-70te minionego stulecia. O zespole wie wszystko nietuzinkowa brzeżanka, osoba dla ruchu kulturalnego w naszym mieście kultowa, p. Zofia Mogilnicka
W paru artykułach publikowanych swego czasu w brzeskiej prasie p. Zofia opowiedziała o działalności związkowego Klubu "Odra", którym przez wiele lat zawiadywała. Wokół placówki koncentrowała się grupa pasjonatów i dzięki niespożytej energii pani kierowniczki rodziły się tam różnorakie wartości. Niestety, mało już o tym się mówi. W miejscu dawnej "Odry" i kina "Związkowiec" działa obecnie sala gimnastyczna. Cóż, najczęściej bywa zaciemniona, co może sugerować, że służy miłośnikom dyscyplin nocnych. "Piastelsi" wciąż czekają na swoją monografię. Studenci kulturoznawstwa i historii mozolą się nad wyborem tematów prac dyplomowych, a tu materiał gotowy. Wiem, że p. Zofia dysponuje niezwykłym archiwum w postaci kronik, w których przedstawiła niemalże każdy dzień działalności klubu, ze szczególnym uwzględnieniem złotych dekad "Piastelsów". "Piastelsi" zawsze pozostawali jej ukochanym dzieckiem.
Można zadać pytanie: a po co odgrzewać temat z czasów ideologicznie niesłusznych, historię starą i prawie już nieprawdziwą? "Piastelsi" byli świadkami młodości mojego pokolenia, które, owszem, jest już omszałe, ale jeszcze nie straciło dawnego kolorytu. To był nasz czas, akurat taki, bo innego nie mieliśmy i spożytkowaliśmy go najlepiej, jak potrafiliśmy. Graliśmy, śpiewaliśmy, bawiliśmy się i kochali, tak zwyczajnie: po prostu żyliśmy.
Poleciałem banałem, wiem. Wszystko w ramach samoobrony. Ludziom próbuje się wmówić, że życie przed przełomem politycznym było szaroburą dziurą, że nic wartościowego nie tworzyliśmy. No bo, co można było robić na froncie niecnoty i zaprzaństwa? Ale to półprawda i do tego zmanipulowana. Na tle różnych wydarzeń, także tragicznych, działo się proste życie przeciętnych ludzi, którzy potrafili z szarości wydobywać kolory. Niektórzy chcą to zdezawuować i wykpić. Wymazać i wmówić, że pozostał jedynie wstyd. Niestety, na takiej retoryce pasie się wataha polityków, którzy innych oceniają z żabiej perspektywy, uważając, że tylko ich życie spina niepokalana tęcza.
Po wielkiemu cichu obawiam się, że wywołuję wilka z lasu. A nuż za "Piastelsów" wezmą się nieumuzykalnieni uczeni z pewnego instytutu. Stosując wybiórczą metodę badawczą odkryją, że młodzi muzycy robili za... agentów. Dowody? Ależ proszę uprzejmie! Zagrali na wojewódzkich dożynkach w Ptakowicach, gdzie jakiś partyjny bonza puścił się w tany z przewodniczącą miejscowego Koła Gospodyń Wiejskich. Kiedy indziej wystąpili w amfiteatrze na festynie z okazji Dni Oświaty, Książki i Prasy. Straszne, prawda? Dowód zbrodni jest oczywisty. Ich koncerty odbywały się na tle czerwonych flag, co wynika z czarno-białych zdjęć przeanalizowanych przez uczonych, którzy wyblakłe fotki obejrzeli przez anty szpiegowskie okulary. Ale już kończę, nie zamierzam rozpisywać się o jakichś smutasach, bo wspomnienie zrobiło się polityczne, a miało być liryczne.
Mało kto o tym wie, że "Piastelsi" zrobili karierę filmową. Tak jest! To fakt prozaiczny i zarazem niesamowity. Pośród znanych polskich reżyserów jest jeden, który lubi obrazować realia czasów, o których opowiada film. Mowa o autorze następujących obrazów: "Yesterday", "Pociąg do Hollywood", "Marcowe migdały", "Jan Serce", czy "Złotopolscy". Chodzi oczywiście o Radosława Piwowarskiego. W roku 1996, w oparciu o własny scenariusz, wyreżyserował on film fabularny pt. "Autoportret z kochanką". "Piastelsi" użyczyli nazwy zespołowi, który w filmie odegrał pewien epizod. Bliska mi nazwa jest wymieniana przez aktorów parokrotnie. To nie przypadek, a "sprężyna" jednego z najlepszych perkusistów "Piastelsów" Florka Mandata, który zaprzyjaźnił się z reżyserem i zainteresował go prowincjonalnym zespołem.
W filmowych "Piastelsach" na garach wymiata sam Jerzy Trela, trochę narzekający na jakość sprzętu (cały Florek!) i marzący o legendarnej perkusji Szpaderskiego z miasta Łodzi. Tak, to były pionierskie czasy big-beatu, nazywanego w Polsce mocnym uderzeniem. Posiadanie czechosłowackiej "Jolany" (na gitarach tej marki grali: George Harrison, Jimmy Page i Eric Clapton!), czy enerdowskiego piecyka pod bas "MV", w środowisku muzycznym nobilitowało. O kupowanych dzisiaj dzieciakom z okazji bierzmowania fenderach, marshallach, hammondach i ludwigach nikt nawet nie ważył się pomyśleć, w każdym razie nikt o zdrowych zmysłach.
Warto podkreślić, że w emitowanym niedawno przez TVP HD filmie, prócz "perkusisty" Jerzego Treli, zagrali: Kasia Figura, Marek Kondrat, Mirosława Baka i Waldemar Błaszczyk
Zakończę nostalgicznie, wyznaniem absolutnie osobistym, czymś, co dotąd wstydliwie skrywałem. W tym celu sparafrazuję końcową kwestię, jaką wypowiada Kuba Mitura – główny bohater, wykreowany przez Waldemara Błaszczyka: "Miałem kiedyś kochankę, ona była muzyką, a ja nie wiedziałem co to miłość...".
Leszek Juliusz Tomczuk