Media lamentują nad pustą kasą i jawnie domagają się daniny na misję,
którą ponoć świadczą na naszą rzecz. Konsekwentnie unikam
upartyjnionych anten uznając, że w kategoriach estetycznych jest to
przestrzeń nieprzyjazna
Wolę Internet, gdzie dziadostwa jest nieporównanie więcej, ale to ja wybieram, co w danym momencie chcę przeczytać i obejrzeć. Podejrzewając siebie samego o nosicielstwo świńskiej grypy zamknąłem się w chałupie i przed niechybnym zgonem zechciałem uwierzyć w misyjność polskich mediów. Zacząłem podglądać ich dzieła w telewizorze i w radiu. To był doskonały pomysł! Dzięki owej desperacji wciąż żyję, czego dowodem jest niniejszy tekst.
W pierwszych dniach grudnia w TV Info zobaczyłem „na żywo” umęczonego prezesa, który w Kielcach perorował o tym, jakiego dobra w Polsce zabrakło, a mogłoby ono nadal być naszym udziałem, gdyby to on rządził. Nie chcę rozwodzić się nad politycznym mlaskaniem, bo nic nowego nie odkryję. Tym bardziej, że w ocenie osoby prezesa jestem ociupinę tendencyjny. Mianowicie kojarzę go z podejrzliwością, inwigilacją i autodestrukcją. Tak jest, zwłaszcza z tym ostatnim.
Naprawdę, pomimo zaklęć przed telewizorem, nie mogę wyzwolić się z przygnębiającej obsesji. I tylko jedno z kieleckiego występu zapamiętałem: całe mnóstwo włosów w nosie p. Jarosława! Sorry, ale takiej estetyki oswoić nie potrafię. Zwłaszcza w sezonie katarów, kiedy transmisja idzie w telewizji wysokiej rozdzielczości HDTV. Kamery bezlitośnie wyławiają nawet najmniejszy kędziorek, co przesądza o ludzkich preferencjach wyborczych. Profesjonalny polityk o tym nigdy nie zapomina.
Nieporządków w politycznych nosach nie usprawiedliwia trzymanie w areszcie futbolowego fryzjera. Ów jegomość już dawno zaniechał brania napiwków w salonie i zaczął golić kasę, która kręci się wokół piłki nożnej. Fryzjerów u nas niby nie brakuje, ale rzadko który waży się zaglądać do nosa klienta. To ponoć niezgodne ze standardami europejskimi. Takim czynnościom chętnie oddają się młodsze od żon kochanki. Dlaczego nie stare? Bo nie dowidzą i nie doceniają walorów depilacji. Problem zaczyna się wtedy, kiedy ktoś nie posiada kobiety i woli nie gapić się w lustro w obawie, że może skończyć, jak bazyliszek.
Polityka bywa obrzydliwa i zdecydowanie za mało śmieszna, dlatego teraz przycupnę przy klimatach kabaretowych. Połowicznie podleczony wyłączyłem telewizor postanawiając wyłowić misyjność w publicznym radio. I oto w Trójce natrafiłem na program Artura Orzecha „Prywatna kolekcja”. Właśnie występowała pochodząca z Lublina aktorka Agnieszka Suchora, nazywająca sama siebie purystką językową i wyrafinowaną muzycznie osobą, która „katuje córkę” w zakresie prawidłowej wymowy. Zwłaszcza za słowo „byliśmy”, kiedy jest źle akcentowane. Powiem szczerze: nazwiska tej aktorki nie kojarzyłem z niczym, a zainteresowałem się z uwagi na miejsce pochodzenia. W tej sytuacji postanowiłem wygooglować, kto zacz owa Suchora, bo Internet jest potęgą i wie wszystko. Dowiedziałem się, że to młoda żona zasłużonego artysty filmowo-kabaretowego Krzysztofa Kowalewskiego. Dla redaktorów Trójki to już jest coś i dlatego postanowili przybliżyć słuchaczom jej muzyczny gust. I zaczął się kabaret na całego!
Skecze odegrane przez p. Agnieszkę rozbawiły mnie do łez, do tego stopnia, że otrząsnąłem się ze wszystkich świństw. Jej najwcześniejsze wspomnienie muzyczne wiąże się z piosenką „No bo ty się boisz myszy”… Piotra Szczepanika, z którym tatuś artystki kolegował się za młodu (obaj są z Lublina). – To taka duża płyta z dużym otworem, że w środek trzeba było wkładać specjalny krążek. /…/Czarny krążek z dziurą w środku, w który trzeba było włożyć… czarny krążek, którego nie wolno było zgubić, bo już nic nie można było odtworzyć – z komediowym zacięciem purystka objaśniała tajemnice gramofonów z myszką. Po protestach radiosłuchaczy w końcu skorygowała wcześniejszy wywód o gryzoniach i przypomniała sobie „Zabawę podmiejską”, którą legendarny Piotr Szczepanik wylansował jeszcze przed potopem. Nic nie wspomniała o „Żółtych kalendarzach”, czy „Gonionych kormoranach” – mega szlagierach kumpla swojego taty.
Trzecio planowa gwiazda serialu „Daleko od noszy” – absolutnie odlecianej opowieści o światku lekarskim, zagrała tam obok męża prześliczną pielęgniarkę. I proszę tej kreacji nie kojarzyć z „Prześliczną wiolonczelistką”. Tę akurat rozsławił, jak wszyscy wyrafinowani muzycznie puryści wiedzą… Jerzy Połomski? Tak… chyba on, a nie jacyś zapomniani dziś Skaldowie, których senior Suchora pewnie jeszcze pamięta. Dzięki czarnym krążkom z dużą dziurą w środku. Ufff… Niestety, jednego po występie artystki nie wiem. Czy ma włosy w nosie? No, ale nie wymagajmy cudów od radia.
Ja tu o utalentowanych aktoreczkach i niewydepilowanych kawalerach, a w kraju kampania prezydencka nabiera rozmachu. Kandydatów mnóstwo i każdy lepszy od drugiego. Ażeby poczuć jeszcze głębszy puls państwa świadomie zbłądziłem na częstotliwość 88,9 MHZ, do stolicy piernika, gdzie nadaje radio ojca doktora-dyrektora. Tam przecież wykuwają się polityczne kadry i – pomyślałem sobie – może z tej anteny dowiem się, kto mógłby zasiąść w fortelu prezydenta.
Przez długi czas wsłuchiwałem się w nieprzerywany monolog p. Zbigniewa Ziobro, wywód monotematyczny o wszystkim i o niczym. Niewiele z tego zrozumiałem, ale pretensji do nikogo nie mam. Oderwawszy się od roboty w Brukseli europoseł Ziobro znalazł moc, by nocną porą przemówić do cierpiących na bezsenność rodaków.
Teraz wyjdzie ze mnie purystyczne szydło i zadam retoryczne pytanie. Ziobro… - A cóż to za nazwisko dla polskiego prezydenta? Mało u nas Kowalskich, Janiszewskich, Kwiatkowskich i – tu wstrzymanie oddechu – Kaczyńskich? Profesorów, mądrych głów, zwyczajnie łebskich facetów, którzy mogliby poprowadzić Polskę? Bez budzenia po nocach przez służby specjalne z kamerami?
Nazwisko Zbigniew Ziobro (ZZ) brzmi równie okropnie, jak Bolesław Bierut (BB). Aż strach wspominać, że mieliśmy kiedyś takiego prezydenta. BB podwójnie był fałszywy. Na dobrą sprawę mógłby nazywać się „Dajut” ( z ros. dają). Wtedy przecież obowiązywała zasada: Polacy „dajut”, a namiestnicy Bieruta „bierut”. ZZ na razie obiecuje i nic nie daje. A może bierze? O tak! Ogromną kasę z Brukseli… Ale nie za darmo! Kosztem zarwanych nocy na czuwania w Toruniu. Mimo przepaści cywilizacyjnej BB z ZZ coś jednak łączy. Pierwszy jazzu nie tolerował z powodów ideologicznych, drugi jazzu nie lubi, bo tacy ludzie bluesa nie czują…
Radio Maryja utrzymuje się z nie moich datków i niech sobie zaprasza właścicieli beznadziejnych nazwisk, to jego sprawa, że lansuje disco polo. Gorzej, kiedy takie gwiazdy prezentują się mediach abonamentowych. Na szczęście wkracza technologia high definition (HD) i obnaża całą żenadę, zwłaszcza niedostatki urody.
Leszek Tomczuk