Za chwilę sylwester sięgnąłem więc po coś połyskliwego. Był to "Brokat" - najnowsza produkcja Netflixa z polskimi twórcami i rodzimą obsadą.
Miniserial 10 razy po 30 minut i, jak się okazało, to jego atut podstawowy, szybko przeleciał i można było zabierać się za ucieranie maku.
Tytułowy brokat błyszczy dłużyznami i zagmatwaniem. Trzy kobiety, zdesperowane i za wszelką cenę usiłujące ustawić się w PRL-owskiej mizerii, konkretnie w gorące lato roku 1976, w hotelowo-knajpiarskich klimatach Sopotu, gdzie urzędują esbecy i sprzedajne niewiasty.
Dobrze pamiętam tamten czas, a zwłaszcza dziewczyny z tamtej epoki za którymi mocno wtedy się oglądałem. Uroda przeminęła, nic się nie zmieniło, wciąż się oglądam i dlatego mogę porównywać i snuć analogie. Tak wystrzałowych kobiet wtedy nie było!
Twórcy "Brokatu" stanęli na głowie by odtworzyć tamten czas. Anturaż jakby prawdziwy, ale te dziewczyny jakoś za bardzo dzisiejsze. Snująca się w tle muzyka, od Mieczysława Wojnickiego poprzez Bee Gees, Breakout do Krzysztofa Krawczyka, średnio buduje atmosferę. Historycznie dobrane garnitury panów z wąsami, modne naówczas suknie i spódnice no i te... majtasy. A w zasadzie ich brak, bo w co drugiej scenie namiętnie, a częściej beznamiętnie, zdejmowane. Na szczęście zgrabne i powabne dziewczyny rozbrajają rozbierane sytuacje.
Jeśli ktoś pragnie zanurzyć się w klimacie PRL-u niechaj odkurzy "07 zgłoś się". Tam jest prawdziwiej, mniej kalejdoskopowo i bez brokatu.
Jeśli kogoś zniechęciłem do "Brokatu" w zamian rekomenduję mocno wciągający serial "Sprzątaczka", dostępny od jakiegoś już czasu na tej samej platformie. Niebalnie opowiedziona historia młodej dziewczyny usiłującej posprzątać swoje życie w Ameryce, jakiej nie znacie.
- Dlaczego łączę te seriale? W obu sypie się... brokat.