Za oknem ponuro więc zacznę ponuro. Czy ktoś z żywych pamięta
politycznego nieboszczyka Mariana Krzaklewskiego? A jeszcze niedawno
ktoś taki na politycznych salonach bardzo wiele znaczył. I był: i
patriotą niedościgłym, i wielce pobożnym, i strategiem odlecianym, i do
tego wszystkiego niebywale przystojny był. Taki Elvis Presley polityki
nadwiślańskiej.
Wiem, porównanie do amerykańskiego idola jest przegięciem, choćby dlatego, że nieżyjący od 34 lat Elvis wciąż… zarabia. W roku 2007 „zainkasował” 52 mln dolarów i ciągle jest słuchany przez kolejne pokolenia melomanów. Z gwiazdą pana Maryjana jest wręcz przeciwnie – zgasła nim naprawdę rozbłysła. Cóż, nie miał żadnych talentów, żyje teraz gdzieś w zapomnieniu na związkowym żołdzie i nikt go słuchać już nie zamierza, przeciwnie – człowiek musi milczeć, jak to nieboszczyk. Dzięki mojemu wstawiennictwu świat znowu o nim usłyszy. Można zapytać: po co odgrzewam stary kotlet? Tym bardziej, że nie cierpię grzebania w zgnuśniałej przeszłości. Bo nie czarujmy się – pospolite ruszenie do koryt, czyli AWS, właśnie było rozlazłe i – pardon szanowne panie – zniewieściałe.
Pamięć wyborców jest króciutka niczym pasek emeryckiej wypłaty. Wielu Maryjanowych klakierów zdążyło na czas przeflancować się do innych ratunkowych platform. Osobiście znam wielu znamienitych brzeżan wciąż funkcjonujących w życiu publicznym, którzy chcą/muszą wierzyć, że ich elektorat też im wierzy. Taka obopólna maskarada, po niemiecku: Maskenball. Ale spokojnie, obejdę się bez nazwisk.
Nie mogę opanować zdumienia po ostatnim sondażu OBOP, który wykazał 60% poparcia dla PO i 19% dla PiS. Nie wdając się w socjologiczne dywagacje skwituję krótko: warto z promiennym uśmiechem nie przemęczać się robotą i dać się poniewierać (godzić się na permanentne wetowanie) ludziom wyzutym z uśmiechu. Niech ktoś to nazywa nieustannym robieniem piaru z jednej strony, a ja dostrzegam niedołęstwo strategiczne ze strony drugiej. W polityce liczy się efekt końcowy – ktoś okazuje się bardzo skuteczny, ktoś inny – niestety – wychodzi na niedojdę. Czyliż samotność w klarysewskiej rezydencji poszła Irasiadowi na budę? – można pytająco skwitować.
Jeśli nie wiadomo kogo winić za własne nieszczęścia trzeba znaleźć chłopca do bicia. Wdzięcznym obiektem jest brać dziennikarska, zwłaszcza towarzystwo robiące w „mediach polskojęzycznych”. Zewnętrznym przejawem dezaprobaty dla pismackich szkodników jest ich bojkot. Zaordynowany odgórnie z sankcjami dla tych, którzy „programowe” milczenie złamią. Że to maskarada i śmiech w biały dzień wiedzą wszyscy. Wszyscy poza napuszonymi, wiecznie obrażonymi sztywniakami, których łączy wspólnota brzydoty. Bo rozejrzyjmy się. Oni są naprawdę szkaradni: przykurczony wzrost, fatalne fryzury, niepodopinane marynarki, nalane twarze, spocone czółka, zaciśnięte usta i marsz do przodu z głową odwróconą w przeszłość. Na komendę wodza, ponoć nieomylnego.
Bynajmniej nie rozgrzeszam kolegów dziennikarzy. Zgadzam się z politykami, że wśród nich jest cała masa zwykłych wydmuszek. Ostatnio sporo piany ubito z powodu odsunięcia od prowadzenia wiadomości w abonamentowej TVP pewnej gwiazdy. Nie wnikam za co piękność owa straciła robotę, chcę tylko zapytać, jakiż dorobek dziennikarski ma na swoim koncie? Wdzięczenie się przez lata w Teleexpresie i medialne zamążpójście za opiniotwórczego dziennikarza, taki mariaż roku, uprawnia do astronomicznej gaży? – pytam. A w przypadku zerwania kontraktu do milionowej odprawy?! Tak haniebny kontrakt z gwiazdeczką małego ekranu podpisał prezes publicznej TV, pupil najważniejszych polityków. Kontrakcik wypichcony na miarę abonamentowych wpływów, skrojony udanie niczym kolorowe kamizelki opinające wydatne brzuszysko prezesa. Że prezes TVP popadł w niełaskę Prezesa Wielkiego (żart) bynajmniej nie dziwi. Takiego sługę medialnego pogoniłbym nawet ja, a już obowiązkowo, gdyby moje notowania spadły do żałosnych 19 procent. I nie pomogłoby jego zasługi w maskowaniu żenujących włosów w nosie i niewypastowanych pantofli, które tak ochoczo wyłapują telewizje komercyjne.
Przyznanie Bogdanowi Rymanowskiemu tytułu Dziennikarza Roku przyjmuję z uznaniem śląc szczere gratulacje. Nie mógłbym zasnąć, gdyby uhonorowano wyrywnych szołmenów z „Teraz My!” (TVN), którzy w poniedziałki o 22.30 wyłażą z jakiejś stodoły i epatują widza rewelacjami typu: niech premier spojrzy w dekolt Dody.
Leszek Tomczuk