Niejaki Schreiber (kiedy tokuje w telewizorze wpadam w przestrach, że pęknie mu żyłka zasilająca mózg) w audycji "Kawa na ławę" usiłował usprawiedliwić Terleckiego za haniebny tweet dot. Swiatłany Cichanouskiej.
Jak zwykle strasznie napinał zwoje mózgowe i podkreślał gargantuiczny wysiłek vice Witka bez którego - dowodził - Polska nie byłaby wolnym krajem. Schreiber nasłuchał się bajek o Terleckim, ale zdaje się nie zna całej prawdy. W okresie, kiedy człowiek się buntuje i chce zmieniać świat, był on zamroczonym "Psem", czyli ćpunem rozsmakowaym w butaprenie. Do mnie, a jestem od Schreibera o pokolenie starszy i bacznie obserwuję wydarzenia, opozycyjna legenda Terleckiego nie dotarła. Rozkwitł dopiero w szeregach partii o bałamutnej nazwie Prawo i Sprawiedliwość, gdzie robi za autorytet komentujący poczynania rządzących. "Rozmawia" będąc zwróconym do dziennikarzy zadem, stąd przezwisko - Teplecki.
Nie zajmowałbym się Schreiberem ani tym bardziej skompromitowanym Terleckim, gdyby ten pierwszy do reszty nie odleciał. Tu rodzi się pytanie: Co bierze Schreiber?
Dyskontując chamstwo faceta trzęsącego parlamentem wspomniał o Oldze Tokarczuk i jej wywiadzie dla "Corriere della Sera", w którym Polskę odniosła do Białorusi. Chodzi o wyrwane z kontekstu jedno zdanie noblistki, które wywołało burzę w mediach społecznościowych.
Zestawić utytułowaną pisarkę z obleśnym politykiem potrafi tylko ktoś o naprawdę małym rozumku. Nie wiem co, i czy w ogóle, czyta Schreiber. Żadnej z powieści Tokarczuk pewnie nie posiada, ale jako prawdziwy Wolak, wraz z narodowcami i wyborcami PiS, masowo wykupuje książki, oczywiście bez zważania na cenę, i odsyła autorce w ramach akcji "Odeślij Oldze Książkę".
Straszne!
Wydawca odpala maszyny i szykuje dodruk.