Krótki traktat o hodowli ludzi przez trzodę chlewną. Kurcze, w sposób dość zindywidualizowany i - o dziwo - prospołeczny, doszedłem do wymuszonego obiektywnymi okolicznościami wniosku.
Co poniektórzy z politycznej trzody chlewnej spod koryta na Wiejskiej, wręcz dopraszają się publicznie, by potraktować ich w stylu jak w "Nocnym pociągu z mięsem" (by Clive Barker). Niestety, Polska to nie USA, i nie ma tu takiego slaughtera z mrocznymi tradycjami, który oczyściłby ten kraj z niepotrzebnego brudu. Pozostaje mieć tylko nadzieję, tak jak główny bohater "Taksówkarza" (Robciu De Niro), że kiedyś przyjdzie odpowiednio wielki deszcz, zmywjąc ten brud do rynsztoka (a przyznać trza, że deszcze ci u nas bywają coraz mocniejsze - co jest ewidentnie dobrym znakiem).
Jak ktoś już chce sejmować, senatorować czy zarządzać tzw. państwem, to niech zabiega o to państwo wraz z jego całą zawartością obywatelską. A nie tylko o klikę zwaną partią. Bo w ten sposób instytucja zwana państwem, zaczyna powoli stawać się największą iluzją i złudzeniem, pośród tych jakie miały miejsce w historii ludzkości. I nie chodzi tutaj o pretensje, żale, czy zarzuty skierowane do członków i członkiń PiS, PO, czy SLD. Bo tak naprawdę nie jest istotne to, co robi klan urwisów Tuska, czy trzódka św. Jarosława Kaczyńskiego, ani to, co robią chłopcy z ferajny Millera. Oni se mogą chodzić na głowach. Najważniejsze jest to, żeby obywatele mieli coś konkretnego z ich obecności na Wiejskiej. Ważne, żeby promować pozytywy - bez względu na to spod jakiej chorągiewki partyjnej pochodzą. Bo jak na razie tzw. lojalność partyjna, to po prostu getto, w którym na siłę walczy się o dobro partii, a nie państwa. Lojalkę można było podpisać za czasów Hitlera. Ale czy jest to godny wzór do naśladowania przez polskie partie? Wygląda na to, że tak. Lojalność partyjna ustanowiona jest przede wszystkim dla dobra partii i ich pomysłów - jakie by one nie były głupie czy mściwe. A nie dla dobra kraju i obywateli. Bo w końcu kraj, to obywatele. Obywatele. Nie partia - jak w zakichanej komunie bolszewickiej. Ale czy... właśnie. Czy jakaś partia w Polsce zainteresowana jest bardziej obywatelami czy sobą? Czy obywatele to tylko przedmiot przetargowy w wyborach, pyskówkach politycznych, czy może przedmiot traktowany jako argument przeciwko innej partii? Patrzcie do czego to doszło w XXI wieku. Prochy Orwella tarzają się ze śmiechu wzbudzając ulotny tuman. Oto Polska, w której spod koryta na Wiejskiej polityczna trzoda chlewna uchwala i wymyśla prawa i obowiązki dla ludzi. Temat godny scenariusza dla Georga Lucasa, Spielberga, albo Herzoga. A może i Ridleya Scotta. Coś pięknego.
Osobiście optowałbym za powołaniem tworu równie sztucznego jak partia. Otóż - antypartię. Wtedy połączenie jednego z drugim spowodowałoby redukcję do zera. Tak jak połączenie plusa z minusem. I byłby spokój. A wtedy na Wiejskiej, jak już nie byłoby tam politycznej trzody chlewnej, można byłoby rozpocząć hodowlę np. wołu (niekoniecznie w garniturach i z teką). I w końcu byłby z tego miejsca jakiś pożytek. Dla obywateli.