Wczesnojesienny wieczór. Redakcja "Kuriera Brzeskiego". Niedziela. Rok 1999. Właśnie przypadała 6. rocznica wydania pierwszego numeru gazety. Pomyślałem, że przydałoby się jakoś uczcić te urodziny. Do redakcji wziąłem butelkę zacnej Bellantines.
Jednakże nikt za bardzo nie przejawiał ochoty do świętowania. Dlatego - wnioskowałem - że następnego dnia miał być deadline, przygotowanie gazety do druku, etc. Krótko mówiąc - poniedziałek - najcięższy dzień w tygodniu. Jola i Wiktor Krzewiccy, czyli szefostwo Kuriera wybyło niedługo po 21.00. Andrzej Ogonek też. W ten niedzielny wieczór zostałem w redakcji sam. Ale - okazało się - nie na długo.
Około 22.00 pojawił się Robert Wyszyński. Nieśmiało spytałem, czy aby nie miał ochoty symbolicznie uczcić 6. rocznicy najlepszej gazety lokalnej w powiecie brzeskim? I - ma się rozumieć - było to pytanie retoryczne. Tak oto sącząc whisky, w oparach dymu papierosowego siedzieliśmy w fotelach na holu przed redakcją oddając się rozmowom na różniste tematy. Wspominaliśmy minione lata Kuriera. Robert jak zwykle zadziwił mnie kilkoma ciekawostkami związanymi z koleją, a ja jego kilkoma ciekawostkami związanymi z muzyką. Rozmawialiśmy o różnych interesujących niedorzecznościach ze świata nauki, literatury, poezji, filmu, muzyki, fantastyki, a nawet ezoteryki. Bo Robert był osobą, z którą można było porozmawiać na różne tematy. Miał umysł otwarty. Jeśli nie znał się na czymś, od razu to zaznaczał, ale słuchał z zainteresowaniem. Nigdy nie pozował na pępek świata.
Tak oto czas upływał nam na dość zajmujących rozmowach. Może dlatego, że niewiele znaliśmy osób, z którymi moglibyśmy wgłębiać się w tematy, które nas interesowały. Ale niestety w pewnym momencie nastąpiły dwie rzeczy jednocześnie. O jakiejś 7.00 rano okazało się, że jest jakaś 7.00 rano. I skończyła się whisky. Najwyraźniej czas było kończyć świętowanie.
* * *
Roberta poznałem w jesienią 1994 roku w redakcji "Kuriera Brzeskiego", która mieściła się jeszcze wtedy przy ul. Wojciecha. Nie przypuszczałem, że to TEN człowiek. Jak się poznaliśmy? Ot, pewnego razu w redakcji jakoś tak zaczęliśmy rozmawiać. Po prostu. I przy okazji okazało się, że Robert oprócz pozytywnego fisia na punkcie kolei, ma takiegoż na punkcie muzyki. Szczególnie w klimatach New Romantic i okolic. Oddany fan Depeche Mode (miał ich wszystkie oryginalne analogi). Wtedy dotarło do mnie, że mieliśmy poznać się jakieś 6 lat wcześniej. Ale jakimś cudem nie poznaliśmy się. A co takiego było 6 lat wcześniej? Chodziłem wtedy do liceum. Jako świr na punkcie muzyki byłem w trakcie "studiowania" tej dziedziny sztuki. Pewnego razu kolega z klasy - Krzysiek Pietruniak, załatwił mi pierwszego singla i pierwszą płytę "Kapitana Nemo" z autografami Bogdana Gajkowskiego. Krzysiek dokonał tego poprzez opolski fanclub tego zespołu. Po niedługim czasie poinformował mnie, że założyciel fanclubu chce ze mną porozmawiać w pewnej sprawie. Do spotkania jednak nie doszło. Po 6 latach, podczas rozmowy z Robertem w redakcji - w dniu kiedy się poznaliśmy - skojarzyłem fakty. Wszak "Kapitan Nemo" uznawany był swego czasu za jedynego przedstawiciela New Romantic w Polsce. Spytałem Roberta czy był w fanclubie tej kapeli w Opolu. Powiedział, że osobiście tenże fanclub założył. Czy załatwiał płyty z autografami dla jakiegoś Jarka z Brzegu? - pytałem dalej. I tak okazało się, że Robert, to TEN człowiek, z którym miałem spotkać się 6 lat wcześniej. Dlaczego nasze spotkanie nie doszło do skutku. Powiedział, że próbował zrealizować wtedy teledysk do jakiegoś utworu Depeche Mode - oczywiście w klimatach kolejowych, i miał jakąś zagwozdkę związaną z montażem nakręconego materiału. Krzysiek Pietruniak wspomniał mu, że człowiek z jego klasy - czyli ja - też coś tam próbuje kręcić (od czasu, kiedy w NRDowie nabyłem kamerę 8 mm). Jednak sprawa jakoś się rozsypała. Ale - jak to się mawia: co się odwlecze...
* * *
Robert przede wszystkim był fachowcem w temacie kolei. Nie tylko polskiej i europejskiej. I to na każdej płaszczyźnie - od rozkładu jazdy po sprawy techniczne lokomotyw, wagonów, nawet torów - po historię. Kiedyś na brzeskim zamku odbyło się spotkanie z okazji bodajże 150-rocznicy uruchomienia pierwszej linii kolejowej na terenach obecnej Polski. Była to linia Wrocław - Oława - Brzeg - Opole. Robert wystąpił wtedy z przygotowanym odczytem. Co roku obowiązkowo musiał być w Wolsztynie podczas obchodów dni tego miasta. Wtedy królowała tam kolej. Parady lokomotyw, pokazy, tłumy fascynatów kolei z całego świata. Wszak Wolsztyn to jedyne miejsce na świecie, gdzie na regularnych liniach kursowały (nie wiem jak teraz) składy pasażerskie ciągnięte przez wiekowe lokomotywy godne miana eksponatów muzealnych. Nic dziwnego, że co roku zjeżdżają tam świry od pociągów nawet z Japonii. Robert zawsze barwnie opowiadał o tym co tam się działo. Kochał robić zdjęcia, szczególnie z parowozami przejeżdżającymi przez most. Im starszy most, tym bardziej efektowny obrazek. Potrafił kilometrami pędzić za jakąś - jak to określał - ciufą, żeby w odpowiednim momencie zrobić fotę. Jedno z takich zdjęć wykorzystane zostało do kalendarza, jako dodatek do jednego z noworocznych numerów Kuriera w latach 90. ubiegłego wieku.
Niejednokrotnie był zawiedziony tym, że tak mało mówi się o kolei. Któregoś razu powiedział mi coś w tym stylu: "Patrz, w Lewinie Brzeskim oddano nowy, wyremontowany dworzec kolejowy. Było otwarcie z pompą, była telewizja. Ale w rzeczywistości nic nie wyemitowali ani w TV Opole, ani w TV Wrocław. W wiadomościach podają jakieś dobijające człowieka informacje, a o czymś pozytywnym nie wspomnieli ani słowa.".
Robert był współtwórcą Obywatelskiego Komitetu Obrony Kolei na Opolszczyźnie. Efektem jego działalności było m.in. przywrócenie połączenia kolejowego Brzeg - Nysa. Warto wspomnieć, że w listopadzie 2010 roku Robert został laureatem konkursu "Człowiek Roku - przyjaciel kolei" w kategorii dziennikarz. Nagrody wręczano podczas gali w Teatrze Narodowym w Warszawie. Natomiast w 2014 r. za swoją działalność nominowany był do nagrody Złote Spinki dla wybitnych opolan.
* * *
Pisał nie tylko do "Kuriera Brzeskiego" - choć był z nim najdłużej związany. Jego teksty pojawiały się w "Nowej Trybunie Opolskiej", "Nowinach Nyskich", fachowych pismach dotyczących kolei oraz w różnych gazetach lokalnych. Był okres, kiedy razem z Piotrkiem Mazurkiem tworzyli duet reporterski, w którym Robert władał piórem i pomysłem, Piotrek aparatem fotograficznym. Ich materiały ukazywały się m.in. w "Rzeczpospolitej", "Newsweeku", "National Geographic". Na tapetę brali tematy kolei, podróży, ciekawych miejsc - w tym m.in. kopalni w Złotym Stoku oraz Książa i kompleksu Riese.
Do Kuriera pisywał nie tylko reportaże. Pojawiała się tematyka z życia wzięta, wspomnienia ciekawych osób z czasów komuny i nie tylko. Także teksty, które trąciły śledztwem prasowym, ubierane - dla bezpieczeństwa autora - w opowieści chociażby bajkowe, jak ta głośna o królu Sałatniku.
* * *
Był czas, kiedy Robert zafascynował się czymś co określa się kalendarzem Majów. Określa się, ponieważ tzw. Tzolkin w rzeczywistości nie jest kalendarzem tylko czymś o wiele więcej. W ogóle w tamtym czasie Robert rozszerzył swoje zainteresowania na pewne obszary ezoteryki. Jako urodzony sceptyk - przynajmniej w niektórych sprawach - Robert nic nie brał na wiarę. Pamiętam rozmowy z tamtego okresu - Roberta, moje i Waldka Pełecha. I patrząc z perspektywy czasu, gdyby ktoś nie wtajemniczony wsłuchał się w tematykę poruszaną przez nas, uznałby nas za pretendentów do zacnej instytucji zwanej potocznie psychiatrykiem. Robert jak się do czegoś zapalił - szedł na całość. I nie był to słomiany zapał. Pewne rzeczy musiał sprawdzić czy są prawdziwe, warte drążenia, głębszego zainteresowania. Tak było m.in. z Lucjanem Łągiewką - wynalazcą z Piekar Śląskich, który zasłynął ze skonstruowania zderzaka, później hamulców dynamicznych i pędnika. Kiedy Robert jechał pierwszy raz do Łągiewki na pokaz zderzaka, był - lekko mówiąc - nastawiony bardzo sceptycznie. Po powrocie nie ukrywał podziwu dla wynalazcy i konstruktora. Nie dlatego, że coś usłyszał, czy przeczytał. Tylko dlatego, że widział to osobiście. Doświadczył. Poczuł. I miał pewność, że nie jest to wyssane z palca. Do tego stopnia był zafascynowany Łągiewką, że w pewnym okresie stał się niejako jego nieoficjalnym rzecznikiem prasowym.
* * *
Lubił sport. Co prawda nie był fanatykiem, ale obowiązkowo musiał oglądać wszystkie mecze reprezentacji Polski w siatkówce, czy piłce nożnej. Niejedno pivo skonsumowaliśmy oglądając jakiś mecz. Z uwagą śledził mecze rangi mistrzostw świata, czy Europy. No, chyba, że w tym czasie działo się coś w Wolsztynie, czy w świecie kolei - a to było ważniejsze. Niejako siła wyższa. Pewnego razu udał się pod Wielką Krokwię z zamiarem zrobienia materiału prasowego z Pucharu Świata w skokach narciarskich. To było wtedy, gdy jeszcze skakał Adam Małysz. Jednak nie dojechał. Na długo przed miejscem docelowym droga była całkowicie zakorkowana. Pamiętam, jak z tego powodu psioczył, gdy wrócił do Brzegu.
* * *
Jeśli chodzi o muzykę, był typem audiofila. Choć audiofilski sprzęt grający był poza zasięgiem jego możliwości finansowych. Wcześniej niejednokrotnie testował i porównywał pod względem możliwości brzmieniowych sprzęty różnych firm - tych bardziej renomowanych. Słuchając danej płyty największą wagę przywiązywał do jakości realizacji nagrania i czystości brzmienia. Oczywiście poza klimatem utworów. To, że był człowiekiem tak wrażliwym zauważyłem w momencie, gdy któregoś wieczoru w redakcji Kuriera bodajże w roku 2000 puściłem mu utwór "The Game" Deine Lakaien, czy "Sanctus" Lacrimosy. Słuchając wyłączył się z otoczenia. Był pod takim wrażeniem, ze prawie zapomniał oddychać. Widać było, że pewne klimaty mają dla niego kolosalny wpływ. Bardzo je przeżywał. Mnie natomiast cieszyło, jak zadziwiłem go jakimś wykonawcą, którego nie znał, albo chociażby częściowo zaszczepiłem w nim bakcyla gatunku, którego wcześniej nie słuchał. Chociażby bluesem, czy utworami o ewidentnych znamionach heavy metalu.
Pamiętam, jak opowiadał o koncertach na których bywał (m.in. Tangerine Dream). Jak wspominał nieudany wyjazd do radiowej Trójki. Był umówiony z Markiem Niedźwieckim - miał uczestniczyć w sławetnej Liście Przebojów. I jak był wkurzony, gdy nie przyjechał autobus komunikacji miejskiej, którym miał dojechać na dworzec w Opolu, gdzie niebawem miał wsiąść do pociągu do Warszawy. Okazało się, że zawalił wtedy kierowca autobusu. Nie obyło się bez interwencji Roberta w WPKM Opole.
* * *
Kiedy nie byliśmy już związani z Kurierem często wpadałem do Roberta, gdy jeszcze mieszkał w Brzegu. Jako fascynat kolei, w jednym z pokoi prawie połowę pomieszczenia zajmowała makieta w skali słynnej TT-tki, czyli 1:120. Dwie linie kolejowe sterowane półautomatycznie, stacje, góry, mosty, przejazdy, tunele. Pamiętam, że za każdym razem jak pojawiałem się u niego, widać było zmianę na makiecie. Była coraz bardziej rozbudowana, pojawiało się coraz więcej szczegółów, nowych elementów. Za każdym razem uruchamiał całość delektując się widokiem jeżdżących miniaturowych lokomotyw, składów pasażerskich lub towarowych, przełączaniem kierunków na rozjazdach. Chwalił się nowymi nabytkami w postaci lokomotyw tudzież wagonów, które sprowadzał z dziwnych miejsc, o których wiedzą tylko kolekcjonerzy. I rzeczywiście. Posiadał jeżdżące modele parowozów, lokomotyw, elektrowozów, czy wagonów, które w skali 1x120 były dokładnym odwzorowaniem pojazdów kolejowych istniejących w rzeczywistości. Aktualnie jeżdżących tudzież jeżdżących kiedyś. Pamiętam jak pewnego razu Robert wziął lupę i pokazał mi napis na nowo nabytym modelu jakiegoś wagonu towarowego. Wagon odwzorowany był bardzo dokładnie. Pewnych napisów, jakie bywają na wagonach towarowych gołym okiem w tej skali nie odczytało by się na modelu. Jednak były. Precyzja. Cenił ją.
* * *
O Robercie mógłbym jeszcze wiele powiedzieć. Ten tekst, to takie moje swoiste rozliczenie w dużym skrócie ze znajomości z kimś nietuzinkowym. Z człowiekiem, który nie wywyższał się. Człowiekiem, który chadzał własnymi ścieżkami. Kochał wolność i niezależność. Nie posiadał - wręcz nie uznawał - telefonu komórkowego. Łączyło nas nie tylko pisanie w "Kurierze Brzeskim", czy spotkania w redakcji. Łączyły nas zainteresowania w różnych dziedzinach. Od kiedy ponownie zamieszkał w Opolu widywaliśmy się sporadycznie. Gdzieś przelotnie gdy przyjechał w jakiejś sprawie do Brzegu. Ale cały czas z myślą - co za każdym razem podkreślaliśmy - że któregoś razu spotkamy się i znowu pogadamy jak za dawnych czasów. Przy pivie, tudzież trunku wyżej oprocentowanym. Niestety. Ostatni pociąg, do którego Robert wsiadł, pojechał tylko w jednym kierunku. Bez biletu powrotnego. Było to 12 marca 2022 roku. Szkoda. Mam tylko nadzieję, że dotarł do krainy wiecznych fascynujących podróży najbardziej podziwianymi pociągami. Oczywiście z sączącą się gdzieś w tle muzyką w odpowiednim klimacie. I tyle.