czwartek, 21 listopada 2024
grzegorzomelanNiewątpliwie świat, do którego wszyscy, nie tylko prawdziwi, Polacy zostali zaproszeni w ostatnich dekadach swym majestatem przerasta pewną wciąż opozycyjna partię, której nazwę znam, ale nie powiem.



Jeśli bowiem kanclerstwo pewnej pani premier, której nazwisko znam, ale nie powiem, nie było wynikiem czystego zbiegu okoliczności, to szósta z rzędu porażka pewnego byłego pana premiera, którego nazwisko znam, ale nie powiem, tym bardziej nie wynika z przypadku. Nie będę jednak tego rozwijał, pozostawię to politologom, a dodatkowo uważam, ze przeciętnie rozgarnięty Polak doskonale wie, co mam na myśli.

Rzeczony wcześniej przerost majestatu świata przejawia się także w kompleksie językowym, na który wyraźnie cierpi wspomniany były premier. Pytał bowiem ostatnio pewnego dziennikarza, o którym, z jego nazwiska, które znam, ale nie powiem, wiemy, że już był w ogródku, czy ten zna polski. Zasadność zadania takiego pytania Polakowi nienagannie władającemu ojczystą mową (udowadnia to co tydzień w pewnym programie telewizyjnym, którego tytuł znam, ale nie powiem) jest taka, jak zasadność twierdzenia, że Księżyc jutro spadnie na Ziemię.

Aberracyjne (znaczenie tego słowa jest mi znane, ale nie zdradzę) wypowiedzi rzeczonego byłego premiera trafiają od lat do annałów polskiej polityki, ale znajdzie się też inne wyjaśnienie – rzeczony były premier nie zna języków obcych, zatem pyta rodaków, czy znają polski. Ot, taki zabieg erystyczny, mający przykryć braki językowe rzeczonego byłego premiera, podpowiedziany przez pewnego europosła z Gdańska, którego nazwisko znam, ale nie powiem, który oczywiście ów zabieg uważa za mistrzostwo świata, bo on wszystko, co z nim związane za takie mistrzostwo uważa. Że jest to mistrzostwo świata i jednocześnie okolic – nikt wątpliwości nie śmie mieć.

Pewien były prezydent, którego nazwisko znam, ale nie powiem, chciał mieć w Polsce drugą Japonię. Gdy się nie udało, Polacy uznali, iż chodziło o sytuację, że jak pierdyknie reaktor w Żarnowcu, to będzie druga Hiroszima. Pewien obecny premier, którego znane mi nazwisko przekręcają niektóre prezenterki zachodnich telewizji tak, że wychodzi „Kieł,” ale oczywiście nie powiem, o którego premiera chodzi, chciał zbudować w Polsce drugą Irlandię. Gdy po kilku latach okazuje się, że kraj ten o mało co nie bankrutuje, już się do Dublina nie odwołuje.

Oczywiście w sytuacji, gdy pół eurostrefy ma poważne kłopoty z płynnością budżetową, pewien obecny premier najchętniej odwołałby się do sukcesu gospodarczego i finansowego Chińskiej Republiki Ludowej, ale przecież tam łamią prawa człowieka, to nie wypada. Że pod rządami pewnych partii prawicowych, których nazwy znam, ale nie powiem, w Polsce niektóre, być może nie tak spektakularne, jak w okolicach Pekinu, prawa człowieka także są łamane, to już nieistotny szczegół.

W tę konwencję wpisał się pewien były premier, którego nazwisko znam, ale nie powiem. Samo w sobie owo wpisanie jest ewenementem, gdyż rzeczony były premier od dekady tworzy swa własną konwencję, którą, jak pokazały wybory, rozumie około 15% dorosłych Polaków. Powiedział ów były premier, iż „nadejdzie czas, że będziemy mieć w Polsce Budapeszt.” Wielu rodaków, szczególnie starszej daty, uznało, iż były premier chce moskiewskich czołgów (modele z 1956 roku) na ulicach Warszawy, ale co bardziej obyci w sprawach międzynarodowych szybko wykoncypowali, że byłemu premierowi chodzi o pełnię prawicowej władzy, jaką cieszy się od kilku lat naddunajski premier Orban. Były nadwiślański premier nie wspomina jednak, w jakich okolicznościach partia Madziara zdobyła władzę – skrajny podział społeczeństwa węgierskiego, zamieszki prowokowane przez prawicowe bojówki i kiboli klubów budapesztańskich, obchodzenie świąt państwowych osobno przez rząd i opozycję, blokada parlamentu przez partię Orbana przed wyborami, demolka gmachu publicznej telewizji przez wspominane bojówki.

A po wygranych przez Orbana wyborach? Prawicowy totalitaryzm – obsadzenie wszystkich urzędów swoimi, nie wyłączając Trybunału Konstytucyjnego, ustawa medialna skrajnie ograniczająca możliwość bezkarnego krytykowania władzy. Nie dziwota więc, że były premier powiedział o pragnieniu wprowadzenia budapesztańskich zwyczajów nad Wisłą dopiero 10 minut po zakończeniu głosowania. Gdyby powiedział to 10 dni przed wyborami, pewna prawicowa partia, wciąż opozycyjna, której nazwę znam, ale nie powiem, byłaby zebrała o 5% głosów mniej. Nie ma tego złego – wiemy, jakie plany ma były premier, a to przecież dobrze zdawać sobie sprawę z tego, że pragnie wprowadzać prawicowy totalitaryzm nad Wisłą. „Tu są prawdziwe Węgry, a tam stało budapesztańskie ZOMO” – powie niebawem. „Jestem berlińczykiem” też przeszło do historii politycznej świata…

Bratankowy lans pewnego byłego premiera pokazuje zatem prawdziwą twarz wciąż opozycyjnej partii. Nie trzeba było schowanego w kampanii specjalisty od rosyjskich brzóz, którego nazwisko znam, ale nie powiem, byśmy dowiedzieli się, czego spodziewać się po pewnej wciąż opozycyjnej partii. W tej budapesztańskiej rzeczywistości fakt, że jedynie 15% dorosłych Polaków popiera te arabiosaudyjskie zapędy specjalnie nie dziwi… 

Z drugiej strony, wspomnienie Budapesztu zrazu zachęciło autora tego tekstu, którego nazwisko znam, ale nie powiem, do przygotowania placków po węgiersku ze wspaniałym, maminym gulaszem, a i czardasz na you tube został obejrzany. Tak, tak, bratankowe specjały są całkiem niezłe, szczęściem, rząd Orbana to nie naddunajski specjał.

Ponadto, być może w tych okolicznościach pewien były premier zacznie uczyć się węgierskiego, by pozbyć się kompleksu językowego. Ostrzegam jednak, to mowa ugrofińska, a to oznacza, że trzeba poświęcić jej wiele godzin. Ponieważ jednak pewien były premier szczyci się swą pracowitością, to kłopotu nie będzie. 

omelan na pasku