O czymś innym miał być ten felieton. O sprawie bliskiej naszej lokalnej społeczności. Ale los zdecydował inaczej. Od 8.56 sobotniego rana bliskie każdemu z nas stało się miejsce odległe od Brzegu o około siedemset kilometrów
Miejsce, odległe od naszego czasu dokładnie o siedemdziesiąt lat. Miejsce kaźni, o której dokładnie dwadzieścia lat temu, 13 kwietnia 1990 roku ówczesny przywódca CCCP Michaił Gorbaczow, przekazał pierwsze oficjalne dokumenty potwierdzające, że kaźń polskich oficerów, kaźń polskiej elity nastąpiła na rozkaz najwyższych organów państwowych CCCP, ówczesnemu prezydentowi RP Wojciechowi Jaruzelskiemu, ostatniemu przywódcy PRL, parodii „wolnego”, „demokratycznego” państwa, stworzonego po II Wojnie Światowej po zdradzie, jakiej dopuścili się nasi sojusznicy: USA pod wodzą prezydenta Franklina Delano Roosevelta i Wielka Brytania pod wodzą premiera Winstona Churchila.
Gdy więc w sobotę 10 kwietnia 2010 roku, kilkanaście kilometrów od Katynia przy podsmoleńskim lotnisku kończą swoje życie Prezydent RP Lech Kaczyński i ostatni Prezydent RP na Uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, pierwszą myślą, jaka musi nasunąć się każdemu myślącemu po polsku jest oczywisty symbolizm tego wydarzenia. Ale już drugą, jaka do polskiej głowy przyjść musi, jest natrętne pytanie: czy to tylko zbieg nieszczęśliwych okoliczności, czy za tą tragedią nie kryje się myśl i ludzkie działanie? Na pewno nie szybko poznamy odpowiedź na to pytanie, a nawet wtedy, gdy już poznamy niekoniecznie musimy w to uwierzyć?
Dlaczego? Prawda o katyńskim ludobójstwie przez wiele lat docierała do nas. Wówczas, gdy do publicznej wiadomości w 1943 roku, ówczesny okupant, Niemcy podał listę zamordowanych w Katyniu oficerów i stwierdził, że to NKWD dokonało tego czynu, sporo z Polaków wierzyć w to po prostu nie chciało, biorąc pod uwagę zbrodnie dokonywane przez Niemców, biorąc pod uwagę, że niemiecki interes przemawia za przypisaniem tego ludobójstwa Rosjanom. Dzisiaj, czy wtedy, gdy zostaną ujawnione wyniki badań przyczyn sobotniej katastrofy będzie podobnie. I wcale, jak krzykną tu zaraz przeciwnicy, nie jest to efekt wiary w teorię spiskową.
Jak wynika z medialnych doniesień w pewnym momencie podchodzenia prezydenckiego samolotu do lądowania nastąpiło gwałtowne obniżenie pułapu lotu. Jaka mogła być tego przyczyna, być może wyjaśnią badania, szczególnie tak zwanych „czarnych”, choć rzeczywiście pomarańczowych skrzynek, zapisujących parametry lotu, rozmowy pilotów wewnątrz kokpitu, rozmowy prowadzone z wieżą kontrolną. Przyczyn nagłego obniżenia pułapu lotu może być wiele: awaria sterów, awaria silnika, błędny manewr obniżania wysokości lotu, ptak wpadający we wlot silnika, lokalny obszar powietrza o zmniejszonej gęstości. Ale może to być też efekt przeprowadzonego na wiele możliwych sposobów zamachu: małą rakietą, wiązką lasera, zdalnym odpaleniem umieszczonego w usterzeniu samolotu ładunku wybuchowego, zdalnym zakłóceniem działania tego usterzenia.
Jeśli te badania nie przyniosą wyjaśnienia, to i tak z całą pewnością można powiedzieć, że do tej katastrofy doprowadziła myśl i czyn człowieka.
Od momentu wyboru Lecha Kaczyńskiego towarzyszyła mu pogarda i nienawiść przeciwników. Rezygnacja z zakupu nowych rządowych samolotów, bo polscy piloci umieją latać nawet na drzwiach stodoły. Słowa obecnego ministra spraw zagranicznych o potrzebie dorżnięcia pisowskich watah. O wiecznym pluciu jednego z wicemarszałków Sejmu i pogardliwych, poniżających wypowiedziach lubelskiego posła też zapomnieć nie można, zwłaszcza wobec braku reakcji na nie samego premiera. A jego samego ubiegłotygodniowa wypowiedź w Sejmie skierowana do opozycji: wyginiecie jak dinozaury? Nie można też zapomnieć o wypowiedzi marszałka Sejmu, a obecnego p.o. prezydenta, tu celowo małą literą, bo Prezydent wciąż jeszcze nie pochowany, który po ostrzelaniu prezydenckiego samochodu w Gruzji stwierdził: jaka wizyta, taki zamach. Ta pogarda ciążyła jak ołów na skrzydłach TU-154 podchodzącego do lądowania w minioną sobotę.
Szczególny hołd chcę tu wyrazić tym ofiarom sobotniej tragedii, które choć stały po drugiej stronie politycznej sceny, przyjęły zaproszenie Prezydenta do oddania hołdu ofiarom kaźni sprzed siedemdziesięciu lat i zapłaciły za to ofiarą własnego życia. To nie byli bohaterowie mojej bajki, ale tak właśnie powinien zachować się każdy polski obywatel. Gdy Prezydent zaprasza, to nie zaprasza Wojciech Jaruzelski, Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski, Lech Kaczyński. Zaprasza Najjaśniejsza Rzeczpospolita, której się nie odmawia.
Niecały rok temu Prezydent gościł w naszym mieście. Wystarczy prześledzić tkwiące wciąż w elektronicznej przestrzeni niektóre wpisy z tym wydarzeniem związane. Jest w nich ta sama pogarda, o której wyżej napisałem. Widziałem wówczas Prezydenta na zamku, gdy wręczał odznaczenia uczestnikom wydarzeń z roku 1966 na brzeskim Placu Zamkowym w obronie tak zwanej wikarówki, która dziś przekształca się w mały hotel i arcybiskupowi opolskiemu Alfonsowi Nossolowi. Pamiętam jak po tym, mimo obfitego deszczu, przed którym kryłem się pod parasolem, Prezydent w samej marynarce z odkrytą głową maszerował przed kampanią honorową brzeskiej jednostki WP i przemawiał do zgromadzonych na placu, a następnie podszedł do barierki, przy której stali i podając rękę przesuwał się powoli do czekającego na niego samochodu.
Około tydzień później byłem w Warszawie na zaproszenie Prezydenta do uczestniczenia w uroczystościach odznaczenia osób zasłużonych dla dzisiejszej „wolnej”, „demokratycznej” Polski. Pamiętam, jak zżymałem się, oczekując w tłumie ludzi przed pałacem na przejście procedury sprawdzania dokumentów i zaproszeń. Pamiętam, jak było mi głupio, gdy rozpoczynając tą ceremonię Prezydent przeprosił za to oczekiwanie spowodowane procedurami związanymi z przeszukiwaniem pałacu przez służby antyterrorystyczne w związku z fałszywym na szczęście zawiadomieniem o podłożeniu bomby.
Nie będę tu pisał o upokorzeniach, jakich doznałem osobiście od wielu brzeskich „wielkich” ludzi. Ale upoważniają mnie one do tego, by powiedzieć i napisać, że pogarda wobec ludzi prawych, ludzi, którym się nie powiodło, ludzi, którzy nie są „młodzi, piękni i bogaci” jest zbrodnią. Dzisiaj, gdy widzę, jak wielu z tych, którzy pogardę Prezydentowi okazywali, wylewa swoje „krokodyle łzy” nad Jego trumną i trumnami innych ofiar sobotniej katastrofy, powiedzieć muszę wprost: gdzie Pan jest Panie Prezydencie? Polsce larum grają. A Pan nie wstajesz, na konia nie siadasz, szabli nie chwytasz? I zadać muszę jedno pytanie do moich kolegów i przyjaciół z „Solidarności”. Czyż nie najwyższa pora zacząć na nowo?
Andrzej Ogonek