Dostałem za swoje. Należało mi się. Po co zaczynałem z panią rozmowę? Po co chwaliłem się swoim dziełkiem, swoją książczyną? Po co się prosiłem, nawet w żartach, o psychoanalizę? Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało!
(Wstrząsnąć się przed czytaniem)
W psychologii i psychiatrii denerwuje mnie wrzucanie wszystkich do jednego worka. Dla tych dyscyplin nie istnieją kategorie dobra i zła, mądrości i głupoty. Psychologia i psychiatria weszły na obszar od dawna dobrze zagospodarowany przez literaturę. Literatura z jednej strony, psychologia i psychiatria z drugiej - poruszają te same zagadnienia, ale w inny sposób, odmiennym językiem o nich mówią, między innymi dlatego, że owe kategorie moralne, o których wyżej była mowa, dla psychologii i psychiatrii nie istniejące, są dla literatury sprawą podstawową.
Co w literaturze jest fascynujące, w psychologii i psychiatrii razi prostactwem. Literatura mówi nam, że jest tajemnica, a psychologia i psychiatria nam wmawiają, że żadnej tajemnicy nie ma. Psychologia i psychiatria zachowują się jak słoń w składzie porcelany. Mam szacunek dla tego, co w psychologii i psychiatrii jest czystą, empiryczną nauką, a więc co de facto nie jest psychologią i psychiatrią, tylko medycyną, ze szczególnym uwzględnieniem neurofizjologii. Neurologia, neurofizjologia, neurocybernetyka, endokrynologia, farmakologia, w ogóle cała medycyna, wszystkie jej działy - budzą mój szacunek; psychologia i psychiatria zaś, w tym, co jest ich specyfiką, a zarazem w czym konkurują z literaturą, poza nielicznymi wyjątkami - szacunku mojego nie budzą. Fine!
***
Pani psycholożka szkolna, jak się okazało - freudystka (prędzej bym się spodziewał spotkać mamuta niż freudystkę, a tu taka siurpryza), której studia psychologiczne w główce poprzewracały, i teraz się młodej niewiastce roi, że jest posiadaczką "klucza do oznaczania osób" (na podobieństwo klucza do oznaczania roślin), potrafiącą cię, człeku, niczym Doda, prześwietlić i rozpoznać w parę minut, aby potem opluć, po przeczytaniu mojego dziełka, z uśmiechem na twarzy powiedziała mi, że mam rozwinięte id, rozwinięte superego, ale nie mam rozwiniętego ego, a następnie mi to krótko i zgodnie z freudowską wykładnią objaśniła. (!!!) Takim oto sposobem dostałem po głowie potrójnym pojęciowym cepem. Dostałem za swoje. Należało mi się. Po co zaczynałem z panią rozmowę? Po co chwaliłem się swoim dziełkiem, swoją książczyną? Po co się prosiłem, nawet w żartach, o psychoanalizę? Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało! Na nic moje tłumaczenia, że ja z freudyzmem nie mam nic wspólnego, że ja i freudyzm to dwa zupełnie różne światy, że ja to bardziej do "neurotycznej osobowości naszych czasów" Karen Horney pasuję, a nie do libidalnych teorii Zygmunta Freuda wywiedzionych z analizy psychiki pewnej kategorii pacjentek sławnego psychiatry. A ponadto: przysadka odpowiada za to, płat czołowy odpowiada za tamto, i tak dalej - to ja rozumiem. A id, ego, superego? Co to, kurka wodna, jest?! Gdzie to się znajduje?! Gdzie to w mózgu czy poza nim jest ulokowane?! Id, ego i superego to taki sam nienaukowy wymysł jak percepcja pozazmysłowa czy dogmat o Trójcy Świętej. Z tym, że z dogmatu o Trójcy Świętej było więcej pożytku. "Trójca" Freuda, oprócz tego, że nienaukowa, jest jeszcze, oczywiście, pozbawiona waloru poznawczego metafory. Zgadzam się z profesorem Szczeklikiem, że id, ego i superego to są pojęcia puste.
***
Im bardziej jesteś skomplikowany, tym bardziej narażony na uproszczenie ze strony prostaków. Kiedyś dyrekcja zwróciła mi uwagę, że ja nie zwracam uwagi na to, że uczniowie piszą po ławkach. No więc zwróciłem na to raz uwagę, po lekcjach przeszedłem się po klasie, i rzeczywiście, ławki były w paru miejscach popisane. A na jednej z nich widniał taki napis: "Boberski to impotent". To była nie tylko inwektywa. Ktoś zadał sobie "intelektualny" trud (nie wiem, czy mu się od tego bezpieczniki w mózgu nie poprzepalały) rozgryzienia mojego przypadku. Podobny trud zadał sobie ktoś na portalu BRZEG.COM.PL, wpisując obelżywy ni w pięć, ni w dziewięć komentarz pod moim metafizycznym tekstem Ten, którego nie ma. Ktoś zadał sobie trud nie tylko, aby mnie obrazić, naruszyć moje dobra osobiste, uderzyć w mój żywotny, biologiczny interes, ale również, takie mam wrażenie, psychologiczne rozwikłać i przyszpilić mnie jako okaz ludzkiej fauny. Badacz ten podpisał się: "Remigiusz M.", ukrywając zarówno swoje personalia, jak i fałszując - o czym mi doniesiono - własną płeć. W rzeczywistości bowiem "Remigiusz M." to niepoczciwa, choć w gruncie rzeczy bidna kobita, bo w szponach brzydkich nałogów: sprawowanej przez siebie w mieście urzędniczej władzy i alkoholu, rozkładających w niej resztki kobiecości. Ogarnęła mnie zgroza, litość i trwoga - na myśl o władzy, której istnienia tamci, "Remigiusz M." i inni z brzeskiego politycznego śmietnika, nawet nie podejrzewają. Panie, wybacz im, bo nie wiedzą, moi wierni nienawistnicy, atakując mnie, pięknoducha... na co się narażają!
***
Jako petent starający się o pracę czujesz się mniej upetentowiony, kiedy wręczasz swoją książkę, jako swego rodzaju CV, wizytówkę, coś, czym możesz się pochwalić, najlepszą cząstkę siebie. Ale w oczach osoby, do której się zwracasz jako petent, może jesteś w tej chwili bardziej upetentowiony przez to właśnie, że tę książkę na dzień dobry wręczasz. Nie cenisz się. Kładąc od razu na szali swój największy atut, rzecz, która dalece przekracza, w sensie aksjologicznym, etycznym, intelektualnym, wartość tego, o co się starasz (np. posada nauczyciela w szkółce, w gimnazjum), bardziej się upetentowujesz. Przyjmujący do pracy, dyrektor-fikołek, myśli tak (a wiemy, jak perwersyjne bywa myślenie ludzkie) - a raczej odczuwa bez pomocy słów to, co ma sens następujący: skoro na tej szali kładziesz tak cenną dla siebie rzecz, może najcenniejszą, musi być z tobą bardzo źle, a skoro jest z tobą tak źle, to ty jesteś dla mnie nikim. Dyrektor-fikołek myśli jak panienka, o której się względy ubiega.