Nigdy nie będzie takiego "Red.-a". Nie będzie takiej znakomitej prozy, takiej mądrej poezji. Nigdy korekta nie będzie taka dokładna, skład taki bezbłędny, ilustracje tak trafnie dobrane. Nigdy nie będzie takiej okładki, wysmakowanej i wieloznacznej. Nigdy nie będzie takich błyskotliwych recenzji, dowcipnych felietonów, barwnych reportaży i dzienników podróżnych, nie będzie takich ciekawych rozmów z autorami. (Tutaj kłaniam się nisko Marcinowi Świetlickiemu.)
Zdrowie szkodzi literaturze
Dżizas
Literatura szkodzi zdrowiu
Antydżizas
Już nigdy nie będzie takiego "Red.-a", jak "Red." 14, jak "Red." w ogóle, bo żadnego "Red.-a" już nie będzie, koniec żywota, koniec pieśni, koniec pięknej historii, THE END, ukazał się numer ostatni - jeśli wierzyć (bo może to tylko taka zmyła i ściema?, ale nie miejmy zbyt wielkich nadziei) w to, co mówi red. naczelny Radosław Wiśniewski w rozmowie z samym sobą we wstępniaku, w którym ogłasza zamknięcie pisma i wyłuszcza tego powody, ale nie sprawia wrażenia nadąsanego Radąsława, bo chociaż w tym kontrolowanym rozdwojeniu jaźni mówi nie tylko o sukcesach, ale i o porażkach, to można właśnie odnieść wrażenie, że jest dość w sumie z "Red.-a" rad, z tego szalonego projektu, który "przez szereg lat i w niemałym trudzie" był realizowany w bądź co bądź prowincjonalnym mieście, a puentuje nasz red. naczelny (któremu wypadałoby, żeby lokalne władze za dotychczasowe zasługi dla kultury i promocji kulturalnej miasta przyznały "Złote Kotwice", ale wiadomo, że tego nie zrobią) ten wewnętrzny dwugłos myślą mniej więcej taką, że koniec jednego pisma literackiego to jeszcze nie koniec świata. Słusznie.
Świat wisi na włosku poety - napisał w wierszu Różewicz. Jest w tym wielka przesada. Nie ma natomiast przesady w stwierdzeniu, że na włosku poety (który sam jest jeszcze słabiej umocowany w świecie) wisiał "Red.". Ten włosek właśnie się urwał.
Skoro o końcu świata mowa, to jak przystało na numer ostatni, który z okładki krzyczy i w żywej paginie powtarza, że jest "Ostatni, Ostatni!", i na dodatek w Roku Ostatnim się to odbywa (a to zobowiązuje), oferuje on sporą dawkę ekscentrycznej, szalonej, groteskowej, groteskowo-makabrycznej, onirycznej, surrealistycznej, apokaliptyczno-katastroficznej, kryminalnej, "patologicznej" prozy.
Ja jednak chciałbym szczególnie polecić opowiadania Witolda Sułka, opolskiego księgarza (z tych księgarzy, co to nie tylko książki sprzedają, ale również je czytają, przez co są księgarzami kompetentnymi, wiedzą, co sprzedają, i dlatego nie postawią książek Lema na tej samej półce z Conanem, Folwarku zwierzęcego ze świńskim ryjem na okładce nie upchają do działu rolniczego, a Kompleksu Portnoya pośród pobożnych żywotów świętych dziewic i męczenniczek za nic w świecie nie pomieszczą), a zwłaszcza jedno z nich, które mnie urzekło w stopniu nieopisanym i podniosło na duchu - że chce się żyć. A zaczyna się owo opowiadanie tak:
Prawdziwy mężczyzna musi jeść konserwy.
Kiedy ma się konserwę, to wtedy nic nie jest straszne. Ani zima, ani samotność, ani nawet gdyby wybuchła wojna.
Oczywiście tylko wtedy, kiedy chce być prawdziwym mężczyzną i jak prawdziwy mężczyzna żyć.
I kiedy jest odpowiedzialny, a mając konserwę na pewno jest - to może się też ożenić i mieć dzieci.
Tylko wtedy konserwa musi być odpowiednio duża, co najmniej pół kilo, albo więcej - zależy, ile chce mieć dzieci.
Normalnie wystarcza o połowę mniejsza. Ale nie może być zbyt mała. Takie małe są dobre tylko do szkoły, w dzieciństwie. No i nie żaden pasztet, ale mięso. Przynajmniej siedemdziesiąt procent mięsa. I najlepiej wołowina.
Mój ojciec, który wcześnie mnie opuścił, zostawił mi bardzo porządną konserwę. Miałem jedenaście lat i zabierałem ją ze sobą do szkoły w tajemnicy przed mamą, która i tak pogrążona była w takim smutku, że pewnie nie zwróciłaby na to uwagi, ale uznałem, że lepiej jej nie mówić. Nie wiem, czy kiedykolwiek jadła konserwę i czy dziewczyny, kobiety w ogóle mają własne konserwy. Niektóre bywają bowiem tak silne, nie tylko siłą fizyczną, ale duchem, charakterem, mają w głosie i spojrzeniu to, czego często nie mają mężczyźni. Nie bardzo wiem i rozumiem, dlaczego tak jest, ale nie ma to wielkiego znaczenia. Kiedy widzę taką dziewczynę, to odnoszę się do niej z szacunkiem i traktuję jak równą sobie.
Ale w mojej szkole nie widziałem jeszcze takiej, tylko na filmie kiedyś, ale to był film o wojnie i ta kobieta była żołnierką, i to chyba normalne. Dopiero dwa lata później pojawiła się taka. O imieniu Zuzia. Niezbyt mi pasowało to imię do kobiety z konserwą w sercu, ale szybko przekonałem się, że imię nie jest istotne, bo Zuzia, kiedy tylko pokazałem jej w ubikacji szkolnej swoją konserwę, wyciągnęła z tornistra otwieracz. Nie wiem, które z nas było pod większym wrażeniem.
Z jakim smakiem i zrozumieniem zajadałem po przeczytaniu tego opowiadania swoją ulubioną konserwę - łopatkę wieprzową! Konserwa krzepi! Krzepi ciało i umysł! Daje siłę do pisania! Do życia! Literatura, która potrafi tak konserwę docenić, dowartościować, również jest krzepiąca i zasługuje na najwyższe uznanie!
Napisałem, co mnie się w bieżącym "Redzie" najbardziej spodobało. A teraz - co spodoba się włodarzom Brzegu. Moim zdaniem spodoba im się hasło, slogan, claim na okładce: "Literatura szkodzi zdrowiu". W poprzednich numerach było na odwrót: "Zdrowie szkodzi literaturze" (slogan wymyślony przez naszego kolegę Dżizasa). Czy to błąd redaktorski? Freudowska jakaś pomyłka? Nic nie szkodzi. Obie to są święte prawdy: literatura i zdrowie szkodzą sobie nawzajem. To hasło na pewno przypadnie do gustu brzeskim włodarzom, którzy są zdrowi i dbają o swoje zdrowie, a nie wspierając lokalnych o ambicjach ogólnopolskich twórców i redaktorów - dbają o zdrowie nas wszystkich. Przy najbliższych wyborach będzie okazja, żeby im za to podziękować.
Adam Boberski