Mój niby dobry kolega fabrykuje i rozsiewa po mieści i powiecie fałszywe informacje na mój temat. Że się upolityczniłem. Że wszystkie kobiety mi się podobają. Że jestem aforystą. No, może trochę i jestem. Zdarza się - jak powiedział Gołota po zadaniu przeciwnikowi ciosu poniżej pasa. Zdarza się człowiekowi aforyzm napisać. Nawet nagrodę dostać w konkursie. Ale żeby zaraz tak z buta mu to wypominać! Któż jest bez aforyzmu...
Bo to jest tak: mimo że czasem popełnię aforyzm, nie mam aforyzmu, jeśli idzie o rzemiosło, w zbyt wielkim poważaniu. Aforyzm to łatwizna. Gatunek drugorzędny, wbrew temu, co głoszą irytujący panowie z klubu niedopieszczonych aforystów polskich (znam niektórych osobiście), którym się marzy sława Leca. Którzy stawiają aforyzm na piedestale jako, ich zdaniem, najważniejszy gatunek literacki, gatunek XXI wieku, ze świetlaną przyszłością, idealny z punktu widzenia memetyki, jak twierdzą oczytani intelektualiści, nieliczni, z tego grona, skazany na sukces w ewolucji kulturowej, bo aforyzmy to, ich zdaniem, najsilniejsze, najskuteczniejsze replikatory, i biadolą ci panowie, starsi i młodsi, a gdzieniegdzie panie, z ZLP, ZNP, z rozsianych po Polsce NKL-ów, że pisma literackie nie chcą publikować ich aforystycznej twórczości, a pycha w nich od tego biadolenia rośnie jak na drożdżach. A przecież nie ma nic łatwiejszego wśród gatunków literackich niż aforyzm. Mam na myśli jego formę - łatwą, wątłą, znikomą. To gatunek prawie bez formy. Dla autorów-leniwców. Dla czytelników-leniwców - z myślą o nich głównie wydaje się aforystyczne antologie, aby mieli pod ręką „gotowe" mądrości, prawdy o świecie i życiu, dowcipne paradoksy, którymi mogliby, bez wysiłku zgłębiania dzieł literackich przeznaczonych do normalnego czytania, zabłysnąć. Cóż to jest sklecić jedno czy dwa zdania? Napisać powieść, dramat czy inną „kompozycję" literacką ułożyć - to jest sztuka, to jest kunszt. Aforyzm rości sobie pretensje do samodzielności, bycia osobną, zamkniętą, samowystarczalną całością, a lepiej by mu było jako części większej całości, wplecionemu pomiędzy zdania większej „kompozycji". W tych większych „kompozycjach", powieściach, opowiadaniach i innych, można często znaleźć zdania o charakterze aforystycznym, nie pisane jako osobne aforyzmy, ale wszelkie wymogi aforyzmu spełniające, które są następnie wydłubywane z tych tekstów przez zbieraczy złotych myśli, tracąc nierzadko na tym zabiegu, i zamieszczane z rozmaitych zbiorach, wyborach, antologiach, ku uciesze na przykład lokalnych polityków szukających łatwego i szybkiego zysku intelektualnego. (Niewątpliwie wysportowany dyrektor pewnego gimnazjum w Brzegu, o ambicjach politycznych właśnie, przysiadł się raz w pokoju nauczycielskim i kartkując Antologię aforyzmu polskiego, moją własność, którą przyniosłem na lekcje, najpierw zapytał, nie spojrzawszy na mnie, zajęty przeglądaniem książki, jak mi się pracuje w szkole, a potem powiedział, że lubi fraszki i aforyzmy. „Pewnie dlatego, że krótkie" - odpowiedziałem mu, niestety tylko w myślach, bo jeszcze wtedy dużo mi brakowało do bezkompromisowości hrabiego Żorża Ponimirskiego, dziś jestem znacznie bliżej tego wzorca.) Aforyzm to przerost treści nad formą - w każdym wypadku. Bez tego dramatycznego napięcia między formą a treścią, który pisarzom w nocy nie daje zasnąć, a w dzień czyni ich niebezpiecznie roztargnionymi. Dlatego treść aforyzmu, jeśli aforyzm ma być znakomity, jeśli ma się zdać niczym wystrzał armatni oddany z damskiego pistoleciku, musi być tak zaskakująca, „odjechana", odkrywcza, aby zrekompensowała ubóstwo jego formy. Takich aforyzmów się nie tworzy, nie wymyśla, takie aforyzmy tworzą się same, wymyślają się same, wyskakują z głowy w gotowej postaci, niczym Atena w pełnej zbroi z głowy Zeusa - bolącej głowy, bolącej, generalnie, od myślenia. Eureka! - i już. Takie aforyzmy szukają rozmaitych „ale": pęknięć, szczelin, rozpadlin, a nawet pokaźnych wąwozów. Szukają ich w świecie, w języku, szukają ich także w innych aforyzmach. Czasem znajdują, czasem świetnie udają, że znalazły. I przy okazji tworzą nowe pęknięcia. Takich aforyzmów jest jednak niewiele.
Trudna rada z tymi panami z klubu aforystów. Trudna rada i ze mną, którego mogliby wziąć za renegata kalającego własne gniazdo. Jesteśmy na antypodach. Czy można się aż tak różnić w jednym królestwie literatury, pomieszkując razem w jego aforystycznej dzielnicy? To, co oni stawiają najwyżej, ja stawiam najniżej. Przy całym szacunku dla szlachetnych paru dokonań, szczególnie jednego geniusza aforyzmu, naszego towaru eksportowego o ustalonej na świecie marce, mam na myśli oczywiście Leca, które to indywidualne dokonania wszakże tej mojej hierarchii gatunków nie podważają. Taki jest mój ambiwalentny, a momentami jeszcze bardziej skomplikowany, stosunek do aforyzmu. Ale niech nam Bozia da zdrowie. Bo najważniejsze jest, byśmy wszyscy zdrowi byli, czyż nie? Trzeba o tym pamiętać, uprawiając krytykę literacką. Zadając sobie niekiedy pytanie, czy bycie krytykiem nie koliduje w jakiś sposób z byciem dobrym człowiekiem. Pax nobiscum. À propos Bozi: „Czasem mnie diabeł kusi, by uwierzyć w Boga". Podpisuję się pod tym aforyzmem Mistrza. Jak zresztą pod wieloma innymi jego aforyzmami. Ten na przykład jest o mnie: „Są ludzie głęboko wierzący, czekają tylko na religię". A ten: „Spotkałem człowieka tak nieoczytanego, że musiał cytaty z klasyków wymyślać sam" - to mój ulubiony. Trudno Leca nie polecać.
Na koniec chciałbym się pochwalić, może po raz ostatni, w Roku Ostatnim, swoim aforyzmem-paradoksem, który niedawno wypadł mi z głowy, ze szczeliny pomiędzy sensem a nonsensem, a ja go podniosłem i „w księgi umieściłem", a brzmi on tak: „Żyć ponad stan - to prowadzi do kryzysu. A nie żyć ponad stan - to jest właśnie kryzys". Ponadczasowy paradoks egzystencjalno-ekonomiczny ludzkiego indywiduum?
Adam Boberski