Nie
jestem stąd. Tym stwierdzeniem palę przed sobą most do kariery
politycznej w powiecie. Trudno. Tak byłem blisko, prawie się
upolityczniłem. Ale nie
mogłem się oprzeć temu wyznaniu. Jakoś
to będę musiał teraz przeboleć. Jakoś też pewnie przyjdzie mi
za to zapłacić. A co tam, tyle mostów za sobą spaliłem - jeden
więcej, jeden mniej...
Nie
jestem stąd. Jestem ze Lwowa, skąd też nie jestem, ale tam powinno
być moje miejsce. Wszyscy zresztą w Polsce jesteśmy ze Lwowa. Z
wyjątkiem tych, oczywiście, którzy są z Wilna. Miłoszowy
problemat poszukiwania ojczyzny nie jest mi obcy. Maciej Stryjkowski,
XVI-wieczny autor Kroniki
polskiej, litewskiej, żmudzkiej i wszystkiej Rusi,
i jego wersja patriotyzmu: polskiego i litewskiego (w znaczeniu:
Wielkie Księstwo Litewskie) - to byłoby coś w sam raz dla mnie.
Nie
potrafię pogodzić się z historią. Z tym, co się stało w czasie
wojny, Holocaustem, który - śmiem twierdzić - był największym
ciosem zadanym Polsce w całych jej dziejach, i po wojnie:
uczynieniem z Rzeczypospolitej wielu narodów, kultur i religii
monokulturowego ogryzka, czyli
realizacją pomysłu endeckiego rękami komunistów, która po
wojennej Zagładzie ostatecznie Rzeczpospolitą zubożyła i dobiła.
Z utratą czegoś najcenniejszego, czego nie umiem nawet nazwać.
„Dzieje wewnętrzne dawnej Polski - pisze Paweł Jasienica w
Polsce
Jagiellonów
- dowodzą olbrzymiej siły przyciągania, jaką odznaczała się
nasza kultura. To był jakiś prawdziwy tygiel magnetyczny, który
wchłaniał pierwiastki ludzkie napływające z krajów zarówno
prymitywnych, jak stojących na szczytach cywilizacji, i w niedługim
czasie odmieniał je, przeistaczał na nadwiślański ład."
Ojczyzna to na szczęście również metafizyka, a metafizyka nie
potrzebuje wiele... trochę marzeń - zwłaszcza wielką siłę
mają te niespełniane, trochę wyobraźni. Wiele rzeczy trzeba sobie
wyobrażać. Trzeba sobie wyobrażać siebie lepszym, trzeba sobie
wyobrażać miłość, ojczyznę i wszelkie ideały - które bez
wyobraźni kreującej z nicości nie mają szansy zaistnieć, nie
mają szansy trwać, samo biologiczne życie ich raczej nie wytworzy,
a jeśli już, to tylko na krótką chwilę, aby je zaraz ukatrupić
i pożreć. Trzeba sobie wyobrazić - aby się stało i trwało,
choćby tylko w wyobraźni, w marzeniu. Jak to coś może „się
stać" w wyobraźni? - zapytacie. Ano może. Bo czymże jest
Polska, jeśli nie przede wszystkim tworem naszej wyobraźni, Wielką
Fikcją, naszym marzeniem, w całości „spełnialnym" tylko w
marzeniu właśnie, ale promieniującym z tego marzenia na siermiężną
duchowo rzeczywistość, aby ją w niewielkim przynajmniej stopniu,
choćby dla nas samych, w naszym ogródku, przemienić?
Nie
jestem stąd. Mimo że stąd jestem. Nie zakotwiczyłem w Brzegu. Ani
jedną kotwicą. Brzeg ma ich w herbie aż trzy. Kotwica to symbol
nadziei. Brzeg miasto nadziei. Potrójnej. Odbieram to ironicznie.
Brzeg nie
bardzo podłe miasto jest, dosyć ładne nawet, dałoby się polubić,
kilka zabytków pierwszorzędnych, zieleni dużo, renesans to czasy
jego świetności, prężny ośrodek drukarski nawet tu był. Miasto,
okolica, księstwo na tej śląskiej nizinie, gospodarność
zgermanizowanych Piastów i pracowitość tutejszego ludu, dawne
dzieje... Ale ja mimo to nie zarzuciłem tutaj kotwicy. Mimo że tu
mieszkam.
Brzeg to
ładna nazwa. To miasto naprawdę ładnie się nazywa. Położenie
też idealne, na ważnym szlaku. Więc dlaczego nikt w Polszcze
szerokiej nie kojarzy Brzegu, a jeśli już nazwa wyda mu się
znajoma, myli Brzeg nad Odrą z Brzegiem Dolnym. Trzeba uważać: jak
zapraszamy kogoś z odległych rejonów kraju nad Wisłą, np. na
spotkanie autorskie, musimy precyzyjnie określić, o który Brzeg
nam chodzi. Na który to Brzeg wyrzuciła nas fala historii, co
wcześniej zatopiła okręt o nazwie Serenissima Respublica...
Brzeg to
nie Drohobycz. Nie ma swojego Schulza. Gdyby miał, stałby się jak
tamta prowincjonalna mieścina centrum wszechświata. Czytelnicy na
świecie mogliby nawet nie wiedzieć, gdzie leży Polska, ale dzięki
literackiej legendzie to miasto byłoby, jak Drohobycz dla Hrabala,
który też nigdy do niego nie zawitał, ich miastem, ich ukochanym
miejscem na ziemi, z czasem celem literackich pielgrzymek, dzięki
czemu miasto żyłoby: w pamięci, świadomości, legendzie, micie, i
wszystkie drogi, dosłownie i w przenośni, prowadziły do niego, jak
do Rzymu. Jak niewiele bez literatury znaczy piękny zamek! A może
pisarze, z różnych zakątków, poszukujący tematów, uznali, że
historia z nim związana nie jest dość ciekawa? Miasto bez
literatury. Dlatego właśnie, Panie Dyrektorze Zamku Piastów
Śląskich, Warszawa się nami nie interesuje. Jeden
Scherffer von Scherffenstein wiosny (literackiej) nie czyni. Ile
razy - to już było żałosne - przy różnych okazjach
przytaczany był z lubością ten dwuwiersz, mający dowodzić, żeśmy
sroce spod ogona nie wypadli,
z poematu Kochanowskiego Satyr,
gdzie w dodatku tylko ułamek zdania jest o Brzegu: „kto do Brzegu
z woły" - i to wszystko. Mizeria, waszmościowie, mizeria. Bez
zbytniej przesady można powiedzieć, że Brzeg nie istnieje w
literaturze. Nie zapisał się w literaturze: jako miasto wielkich
twórców i jako miasto, któremu poświęcono wybitne dzieła. A
największą reklamę miastom, państwom i krainom robi właśnie
sztuka słowa. Brzeg nie dorobił się literatury, zarówno polskiej,
jak i niemieckiej, jest dopiero na literackim dorobku, na początku
drogi, teraz to się dzieje, zaczyna
powoli kiełkować: Krystyna Januszewska, Radek Wiśniewski, Krystian
Ławreniuk, Michał Cetnarowski...
Polskiej poezji i prozy pewnie by się wcześniej dorobił, gdyby
przez wieki był polski. Niemiecka literatura jakoś na Śląsku nie
zakwitła. Dawny Śląsk, sprzed powojennej wędrówki ludów, to
kraina, nie licząc paru wyjątków, jak zasłużonej sławy Angelus
Silesius, literacko jałowa. Te
dawne niemieckie kresy wschodnie to nie to co nasze Kresy:
Mickiewicza, Słowackiego i wielu innych, nie odegrały w literaturze
niemieckiej prawie żadnej roli. Mamy więc krainę
rozwiniętą gospodarczo, ale ubożuchną, jeśli chodzi o
literaturę, która to przede wszystkim unieśmiertelnia miejsca,
regiony, miasta i przysiółki. Krainę w tym sensie pokrzywdzoną...
Jaśnie
oświeceni i z woli ludu władcy współczesnego Księstwa Brzeskiego
powinni bez trudu zrozumieć, jeśli jeszcze tego nie rozumieją, że
literatura jest ważna. Jest tak samo ważna jak utylizacja śmieci,
jak naprawa dróg i chodników. Ważniejsza nie. Jeśli ktoś z
grzeczności bądź szczerego przekonania i upodobania, a nie mający
- co istotne - ambicji literackich, powie, że literatura jest
ważniejsza od innych instytucji, będzie to miłe z jego strony, ale
szanujący się pisarz, mimo wdzięczności za takie uznanie dla
pisarstwa, na pewno z tym wyróżnieniem się nie zgodzi. Właśnie
dlatego, że jest szanującym się pisarzem i ma poczucie właściwej
hierarchii, brzydzi się zadęciem, kabotyństwem i artystowskimi
pozami. A w jego skromności kryje się duma. Literatura jest tak
samo ważna jak utylizacja śmieci - czyli bardzo ważna.
Wystarczy. Mimo że
nie ocala ludzi ani narodów. Nie taka jest jej rola. Ocalają
eskadry F-16 i dywizje czołgów, silna gospodarka, zdrowa służba
zdrowia, odwzajemniona miłość... Literatura jest dodatkiem... Do
równych chodników i jezdni, pięknych stadionów i przystani
rzecznych. Tu i ówdzie - kwiatkiem do kożucha. Czasem tylko myśl
niesforna lęgnie się w pysznej głowie: gdyby nie ta literatura,
nie zadawalibyśmy sobie może pytania, po co to wszystko (poza
oczywistą albo nie tak oczywistą korzyścią z punktu widzenia
pierwszego i drugiego prawa biologicznego): te eskadry, te dywizje,
silna gospodarka, autostrady, stadiony i przystanie, i tysiące
innych urządzeń cywilizacyjnych i społecznych Polski, Europy i
świata.
Adam
Boberski