Korci niedowiarka, aby podsuwać trudne, nierozwiązywalne problemu teologiczne teologom od dogmatyki. Ale nie łudźmy się, teologowie są na to przygotowani, są równie sprytni jak my, niedowiarki, a nawet jeszcze sprytniejsi, i poruszają się na gruncie, który doskonale znają, znają nieskończenie lepiej od nas, dyletantów w nauce o Bogu, są przygotowani na nasze ataki, potrafią je przewidzieć, odparować, zanim nam przyjdą do głowy, i z góry mają przewidzianą taktykę obronną i ofensywną, gotowe i sprawdzone scenariusze na każdą okazję. Dlatego nie ma szans, aby problemy, które im chytrze przedstawimy do rozwiązania, nie zostały przez nich w jakiś sposób rozwiązane. To jednak cieszy nas, niewiernych Tomaszków, bo daje gwarancję, że nasza intelektualna walka będzie trwała nadal. Ale musimy się lepiej przygotować do następnego starcia.
*
Żaden kpiarz nie wyprowadzi ich z równowagi. Czy jest możliwe przerazić metafizycznie teologa? Nie, niemożliwe jest wzbudzenie w nim metafizycznej trwogi. Jego dom budowany jest na skale. Teolog znajdzie na wszystko odpowiedź, rozwiąże każdą wątpliwość, zinterpretuje na korzyść doktryny. Na przykład w sprawie „Eli, lama sabachtani”. Normalnie narzuca się niegłupia interpretacja, że Chrystus w tym momencie zwątpił w Boga, zwątpił w siebie. Ale nie, teolog stanie na głowie, odwróci kota ogonem i powie: że Chrystus wypowiadając te pełne bólu słowa stał się tylko jeszcze bardziej człowiekiem, upodobnił się do człowieka ostatecznie, upodobnił się w swym zwątpieniu i rozpaczy. Piękne, piękne, piękne... i nieprawdziwe!
*
Chrystus w swojej megalomanii poszedł va banque, stawiając nas przed wyborem: albo-albo. To pójście na całość ma wielką siłę zarówno przekonywania, jak i zniechęcania. Jeśli ktoś mówi, że jest Bogiem, jednocześnie dając nam poznać, że nie jest głupcem ani niebezpiecznym wariatem, przeciwnie, jest wybitną, genialną i dość, mimo wszystko, mimo swych dziwactw, zrównoważoną psychicznie postacią to musi robić wrażenie, to musi dawać do myślenia. To musi albo przekonać, że Chrystus jest Bogiem, albo przekonać, że Bogiem nie jest, że jest w tym natomiast jakaś niesamowita zagadka zgodnie z odwrotnością myśli Tertuliana: „Impossibile est, quia certum est”. Jest to niemożliwe, właśnie dlatego że jest takie pewne. Oto tajemnica niewiary!
*
Chrystus to jedyna w historii świata manifestacja boskości i jedyna możliwa manifestacja boskości. Tylko w ten sposób boskość mogła się zaprezentować i zaistnieć na arenie dziejów, w historii, poza mitem. Jak pokazać, jak udowodnić, że się jest Bogiem, nie będąc Bogiem? Tylko w taki szalony, ekscentryczny sposób. W ten sposób ujawnił się Bóg. Ujawnił się, mimo że nie istniał. Jedyna prawdziwa „teofania”. Wszystkie inne są pozorne, związane ze stosunkowo prostymi zjawiskami naturalnymi i psychicznymi. Ta „teofania” zaistniała na najwyższym poziomie psychicznej komplikacji. Można powiedzieć: narodził się cybernetyczny Bóg w chwili, gdy ktoś taki jak Chrystus, nie będąc wariatem, w pełni władz umysłowych i fizycznych, stwierdził, że jest Bogiem. W tym momencie narodził się Bóg, cybernetyczny Bóg w mózgu tego człowieka, Męża z Nazaretu. A momentem kulminacyjnym „teofanii” była Golgota. Chrystus zamanifestował boskość w jedyny możliwy sposób, w jaki boskość może zostać zamanifestowana w świecie, w którym nie ma Boga. Musiał wydać się na śmierć i umrzeć. Musiał popełnić samobójstwo. Jak Kiriłow.
*
Chrystus wiedział, co robi. Tylko swoją śmiercią mógł udowodnić, że jest Bogiem. Gdyby wezwał anioły do pomocy, aby pogoniły kota Rzymianom, udowodniłby tylko, że Bogiem nie jest, ponieważ anioły z pewnością by się nie zjawiły. On tej pewności może nie miał, ale taką ewentualność roztropnie wziął pod uwagę. „Mógłbym wezwać hufce anielskie, ale tego nie uczynię, bo tak mi się podoba.” Udowodnijcie Mu teraz, że nie jest Bogiem!
*
Oto jak swoiste szaleństwo służy zwyczajności (aczkolwiek nie tylko). Chrystus, który był genialnym szaleńcem, dał z siebie coś, co służy ludziom, którzy nie mają i nie chcą mieć nic wspólnego z jakimkolwiek szaleństwem. Ofiarował im swoje szaleństwo, aby oni mogli żyć dzięki jego szaleństwu zwyczajnie.
*
Kto ma większy szacunek dla Chrystusa: wierzący czy taki niedowiarek jak ja? Bo nie sztuka być Bogiem, będąc Bogiem, sztuka być Bogiem, nie będąc Bogiem i tej sztuki dokonał, m.in. dzięki mistrzowskiemu połączeniu pokory i monstrualnej megalomanii, Chrystus, i z tego bierze się mój podziw i fascynacja dla Jego osoby (acz nie bez krytycyzmu, choćby ze względu na tę, przeżywaną i okazywaną na serio, megalomanię). Dla wierzącego Chrystus jest Bogiem, który stał się człowiekiem, dla mnie Chrystus jest człowiekiem, który stał się Bogiem (dla tych, którzy w to wierzą, a w pewnym sensie również dla tych, którzy w to nie wierzą). Dla wierzącego biblijna historia zbawienia ma sens jedynie w kontekście pustego grobu i zmartwychwstania, dla mnie ma sens, nawet jeśli zmartwychwstania nie było. Dla wierzącego istnieje nie wypowiedziana przez niego wprost alternatywa: albo Chrystus jest Bogiem, albo cała ta historia nie ma sensu. Dla mnie taka alternatywa nie istnieje. Więc, pytam się raz jeszcze, kto ma większy szacunek dla Chrystusa i religii Chrystusowej?! Gdyby się okazało, że Jezus Chrystus nie był Bogiem, ty, wierzący, pierwszy rzuciłbyś w Niego kamieniem. Poczułbyś się zdradzony, oszukany, ośmieszony. A ja nie.
*
Człowiek niewierzący hołd religii może złożyć jedynie za pomocą bluźnierstwa. Mądrego bluźnierstwa. I to bluźnierstwo jest w ogóle największym z możliwych hołdów. A zatem najgłębiej religijne są teksty specyficznie heretyckie i bluźniercze, pisane przez niedowiarków. W przyszłości prawdopodobnie religia, a raczej jej cień uchowa się w takim niedowiarstwie i niedowiarki kontemplujące Pustkę będą jedynymi „religijnymi” osobami.
*
Religia jest poezją, prawdy przez nią głoszone są prawdami poetyckimi, jej interpretacja świata jest poetycką interpretacją. Religia jest poezją, ale poezja nie jest religią. Poezja ma postać mgły i za nic więcej niż mgła nie chce uchodzić. Religia zaś jest mgłą, która chce być twardą, namacalną rzeczywistością, jak skała. Już samo to, że jest poezją, usprawiedliwia jej istnienie. A zwłaszcza to, że będąc poezją jest dobrowolnie przyjmowana również przez tych, którzy wcale poezji nie pragną, a przyjmują ją jednak, tę komunię poezji, tę gorzką pigułkę ekscentrycznego szaleństwa, powleczoną lukrem nadziei, że będzie dobrze – przyjmują pod postacią religii właśnie.
*
Najciekawsze w sferze religijności są te momenty, kiedy chwieje się w posadach nasza wiara albo niewiara. Momenty wielkiego metafizycznego napięcia. Kiedy wydaje się, że coś jest, a tego nie ma, albo kiedy wydaje się, że czegoś nie ma, a to jest. Tęcza nad Auschwitz. To taki test dla poetów. Co o niej napiszą. A że napiszą to rzecz pewna. Mierny poeta napisze o nadziei i pojednaniu nieba i ziemi, czyli tylko powtórzy za innymi, szczęśliwymi poetami dawnych czasów, nie w porę, jakby nic się nie stało i nie powinien potop zalać nieba, powie coś, co już nie jest aktualne. Albo ten Ewangeliarz na trumnie Papieża Polaka. Cud! – zakrzyknie mierny poeta. Ja popieram takiego poetę, który pisze, że tęcza jest tylko tęczą, a wiatr, który przewraca kartki, jest tylko wiatrem – kiedy wydaje się, że ów wiatr i owa tęcza są czymś więcej. Te znaki są tak wyraźnie i tak jednoznaczne, a ich interpretacja wydaje się tak oczywista, że mogło to obudzić w cenionym przeze mnie poecie jedynie smutek i zwątpienie. Metafizyczne zwątpienie. Błogosławiona jest jego niewiara. Jego niewiara jest tym, czym była wiara Mojżesza i proroków.
Adam Boberski