Jesteśmy
rozdarci między świadomością, że nie można tak do końca
wierzyć w nic, a świadomością, że trzeba do końca w coś
wierzyć. Tylko w co?... I tu pojawia się z pomocą autorytet. Albo
guru. Albo idol.
Człowiek
ma naturę psa - wilka uczłowieczonego. Tak jak pies w ludzkiej
rodzinie, do której przynależy, ma osobę, którą darzy
największym szacunkiem, przewodnika „stada", tak człowiek
potrzebuje mieć kogoś, kto będzie dla niego najważniejszym
autorytetem albo guru albo idolem -
i zawsze kogoś takiego znajduje. Jest to coś w rodzaju punktu
odniesienia, punktu orientacyjnego w świecie, wedle którego możemy
określić swoje miejsce, to, kim jesteśmy, swoją wartość. (Ta
potrzeba autorytetu i hierarchii prawdopodobnie stworzyła też
Boga.) W ten sposób manifestuje się niekiedy wiara w geniusz,
nie człowieka abstrakcyjnego, nie ludzkości abstrakcyjnej, wiara w
geniusz konkretnych, wielkich ludzi, takich jak Stanisław Lem czy
Wisława Szymborska. Można mieć setki wybitnych
ludzi za autorytety - i należy mieć ich wielu. To bardzo
roztropne i bezpieczne. Jeśli jeden nas zawiedzie, możemy się
oprzeć na innych. Nie grozi nam niebezpieczeństwo zbłądzenia, gdy
podążymy za jednym światłem, które wyprowadziwszy nas na
pustkowie nagle zgaśnie. Wspiera nas bowiem cała konstelacja.
Niemniej wśród tych autorytetów zawsze jest, na danym etapie życia
albo przez całe życie, ten jeden najwyższy, niepodważalny,
nieomylny, na którym chcemy się opierać przede wszystkim, z którym
chcemy się zgadzać, i chcemy, aby on się z nami zgadzał (nawet
jeśli go już nie ma pośród żywych), którego stale mamy na
uwadze, gdy coś robimy, mówimy, a nawet myślimy, pytając siebie,
nie bez trwogi, co on by na to powiedział, jak on by nasze myśli,
słowa i czyny ocenił, jak on by postąpił na naszym miejscu... I
dlatego najwyższym naszym autorytetem mianujemy człowieka, który
ma takie same poglądy jak my. Sami jesteśmy dla siebie największymi
autorytetami, a ten zewnętrzny autorytet ma nas tylko umocnić w tym
przekonaniu.
Autorytet
jest więc jakby udoskonaloną wersją nas samych. To żądanie
doskonałości postawione sobie i temu drugiemu, lepszemu „ja",
które nie może nas zawieść, bo jeśli zawiedzie, świat nam się
wali na głowę. (Wystarczy, że pojawi się mała rysa, a neuroza
już czyha... Dlatego zraziłem się do czytania biografii wielkich
ludzi, wielkich pisarzy. Zazwyczaj ich autorzy stawiają sobie za
punkt honoru pomniejszyć, nie odbrązowić, ściągnąć z pomnika i
uczynić człowiekiem z kwi i kości, ale pomniejszyć, ośmieszyć,
skompromitować swych bohaterów, znaleźć na nich haka, coś
wstydliwego z ich życiorysu wygrzebać, czegoś się domyślać, coś
podejrzewać.) Inaczej sprawa się przedstawia z guru, z idolem.
Ażeby być guru, nie trzeba być nikim wybitnym, a wręcz
przeciwnie. Aby założyć sektę, wystarczy znać prosty szyfr,
który przywołuje określoną kategorię głupców i wiąże ich w
chorą, bezwolną wspólnotę. O ile autorytet to ktoś, kto myśli
tak jak my, a zarazem uczy nas myśleć, doskonali nasze myślenie, o
tyle guru to ktoś, kto myśli za nas, a nam myśleć samodzielnie
nie pozwala, kto stawia sobie za cel uwolnić nas od tej trudnej
czynności, abyśmy ślepo za nim podążali. Idola zaś podziwia się
bez zaangażowania, bez wysiłku, bez pragnienia stania się takim
jak on. Idol i jego fan to dwa różne światy, które dzieli
przepaść.
Podsumowując:
aby mieć kogoś za autorytet, trzeba mieć najpierw rozum. Własny.
Adam Boberski