czwartek, 21 listopada 2024
img_7591Jesteśmy rozdarci między świadomością, że nie można tak do końca wierzyć w nic, a świadomością, że trzeba do końca w coś wierzyć. Tylko w co?... I tu pojawia się z pomocą autorytet. Albo guru. Albo idol.




Człowiek ma naturę psa - wilka uczłowieczonego. Tak jak pies w ludzkiej rodzinie, do której przynależy, ma osobę, którą darzy największym szacunkiem, przewodnika „stada", tak człowiek potrzebuje mieć kogoś, kto będzie dla niego najważniejszym autorytetem albo guru albo idolem - i zawsze kogoś takiego znajduje. Jest to coś w rodzaju punktu odniesienia, punktu orientacyjnego w świecie, wedle którego możemy określić swoje miejsce, to, kim jesteśmy, swoją wartość. (Ta potrzeba autorytetu i hierarchii prawdopodobnie stworzyła też Boga.) W ten sposób manifestuje się niekiedy wiara w geniusz, nie człowieka abstrakcyjnego, nie ludzkości abstrakcyjnej, wiara w geniusz konkretnych, wielkich ludzi, takich jak Stanisław Lem czy Wisława Szymborska. Można mieć setki wybitnych ludzi za autorytety - i należy mieć ich wielu. To bardzo roztropne i bezpieczne. Jeśli jeden nas zawiedzie, możemy się oprzeć na innych. Nie grozi nam niebezpieczeństwo zbłądzenia, gdy podążymy za jednym światłem, które wyprowadziwszy nas na pustkowie nagle zgaśnie. Wspiera nas bowiem cała konstelacja. Niemniej wśród tych autorytetów zawsze jest, na danym etapie życia albo przez całe życie, ten jeden najwyższy, niepodważalny, nieomylny, na którym chcemy się opierać przede wszystkim, z którym chcemy się zgadzać, i chcemy, aby on się z nami zgadzał (nawet jeśli go już nie ma pośród żywych), którego stale mamy na uwadze, gdy coś robimy, mówimy, a nawet myślimy, pytając siebie, nie bez trwogi, co on by na to powiedział, jak on by nasze myśli, słowa i czyny ocenił, jak on by postąpił na naszym miejscu... I dlatego najwyższym naszym autorytetem mianujemy człowieka, który ma takie same poglądy jak my. Sami jesteśmy dla siebie największymi autorytetami, a ten zewnętrzny autorytet ma nas tylko umocnić w tym przekonaniu.

Autorytet jest więc jakby udoskonaloną wersją nas samych. To żądanie doskonałości postawione sobie i temu drugiemu, lepszemu „ja", które nie może nas zawieść, bo jeśli zawiedzie, świat nam się wali na głowę. (Wystarczy, że pojawi się mała rysa, a neuroza już czyha... Dlatego zraziłem się do czytania biografii wielkich ludzi, wielkich pisarzy. Zazwyczaj ich autorzy stawiają sobie za punkt honoru pomniejszyć, nie odbrązowić, ściągnąć z pomnika i uczynić człowiekiem z kwi i kości, ale pomniejszyć, ośmieszyć, skompromitować swych bohaterów, znaleźć na nich haka, coś wstydliwego z ich życiorysu wygrzebać, czegoś się domyślać, coś podejrzewać.) Inaczej sprawa się przedstawia z guru, z idolem. Ażeby być guru, nie trzeba być nikim wybitnym, a wręcz przeciwnie. Aby założyć sektę, wystarczy znać prosty szyfr, który przywołuje określoną kategorię głupców i wiąże ich w chorą, bezwolną wspólnotę. O ile autorytet to ktoś, kto myśli tak jak my, a zarazem uczy nas myśleć, doskonali nasze myślenie, o tyle guru to ktoś, kto myśli za nas, a nam myśleć samodzielnie nie pozwala, kto stawia sobie za cel uwolnić nas od tej trudnej czynności, abyśmy ślepo za nim podążali. Idola zaś podziwia się bez zaangażowania, bez wysiłku, bez pragnienia stania się takim jak on. Idol i jego fan to dwa różne światy, które dzieli przepaść.

Podsumowując: aby mieć kogoś za autorytet, trzeba mieć najpierw rozum. Własny.

Adam Boberski

boberski na pasku